Kapitalistyczny patriota, czyli eksploracja sprzeczności

Refleksja naszła mnie przy okazji sporu o składkę zdrowotną. Z jednej strony usiłujemy obrać system opieki zdrowotnej z kilku miliardów złotych, aby zrobić dobrze paru informatykom z drugiej będziemy oczekiwać, że niewykwalifikowany pracownik będący realnym beneficjentem publicznej służby zdrowia da sobie w potencjalnej wojnie odstrzelić cztery litery w obrobię tegoż informatyka. Ciekawe rozumowanie.

Do tej pory w tego rodzaju fikołkach specjalizowała się Konfederacja i jej kolejne iteracje. Konfederaci gwałt na logice uprawiali tak często, że w zasadzie nawet najbardziej zaangażowani krytycy tego konglomeratu przeszli nad tym do porządku dziennego. Bo z jednej strony skrajny indywidualizm ekonomiczny w obliczu, którego oczy szklą się wyznawcom filozofii Margaret Thatcher. Z drugiej obyczajowy i polityczny zamordyzm w duchu Ein Volk, ein Reich, ein Führer powiązany z nieoczekiwanym twistem w postaci nieskrywanej miłości nie do korony polskiej a mateczki rasiji. To wszystko w ramach jednego ugrupowania. Niczym wymiociny po suto zakrapianym kolorowymi trunkami weselu.

Ale Konfederacja skądś się przecież bierze a ten dziwaczny światopogląd regularnie zbiera głosy nawet, co dziesiątego Polaka z prawem wyborczym. Czyli granice prostego „kuca” dawno już zostały przekroczone. A ten elektorat kusi. I to kusi bardzo. Ostatnio Warsaw Enrtprise Institute organizował konferencję o przyszłości Europy i zaprosił na nią Liz Truss znaną, jako najkrócej urzędująca i najbardziej nieudana premier we współczesnej historii Wielkiej Brytanii. A wierzcie mi, że wśród Chamberlainów i Johnsonów Zjednoczonego Królestwa to jest osiągniecie. I to nie jest opinia opozycji a jej partyjnych kolegów. Pani ma tendencje do uważania się za współczesną reinkarnację Thatcher, ale w praktyce to brytyjska wersja Mentzena po kilku drinkach. Stąd najbardziej ciekawą częścią jej wizyty był wywiad, w którym zapewniała, że wygrana Trumpa w USA jest jak najbardziej OK. Nie określiła, co prawda Putina wzorem demokraty jak niektórzy politycy o zbliżonych poglądach, ale jak to mawiają jest „na ścieżce”.

W koalicji rządowej ten elektorat najbardziej kusi Trzecią Drogę. A w jej szeregach odnalazł się Ryszard Petru, dawno niewidziany polityk, który podczas kampanii zasłynął głównie tym, że rozłożył doktora ekonomii Mentzena na łopatki podczas kucowych zapasów w błocie, dla niepoznaki debatą zwanych. Bo Rysio jak myśli procesorem podstawowym to nawet składnie się wypowiada. W odróżnieniu od sytuacji, kiedy kontrolę przejmuje procesor rezerwowy i wtedy w głowie tylko Madera. Nie zmienia to tego, że jest ów pogromca Konfederatów dzielnym wojownikiem liberalnych spraw rozumianych tak wąsko, że właściwie z dzisiejszego punku widzenia można się tylko spytać: o co tak naprawdę się tego Mentzena czepiałeś? Zakaz handlu w niedzielę okazał się zamachem na „wolność gospodarczą” a wyższa składka zdrowotna dla biznesu zwyczajowo dobija firmy zmuszając do barbarzyńskiego zastąpienia leasingowanych X7 tańszymi modelami, co negatywnie wpływa na zdrowie i higienę psychiczną przedsiębiorców.

Czy wkurza mnie zakaz handlu w niedzielę? I to jak. Ale też mam za sobą kilka rozmów z pracownikami tak sklepów jak i dyskontów, którzy go sobie chwalą. W tej sytuacji moje uprzywilejowane cztery litery mogą znieść ową względną niedogodność. Bo żyjemy w jednym kraju i (o czym radzę nie zapominać) możemy się z kolegami i koleżankami z Lidla i Biedronki spotkać w jednym okopie.

Często wracam do wojny, bo wydaje mi się, że od Ukraińców walka wymaga niesamowitej odwagi. Także w wymiarze czysto ludzkim walki o kraj, który wspiera różnego rodzaju lewusów i oligarchów. A dla nich ma tylko brzydką śmierć w heroicznej obronie jakiegoś Bachmutu czy Awdiewki. Wczoraj na spacerze spotykając trochę ukraińskich chłopaków w kwiecie wieku z rodzinami, którzy wybrali bezpieczne tutaj zamiast heroicznego tam, zastanawiałem się, kto ma rację. Czy tchórzostwo jest tchórzostwem z punktu widzenia sieroty zmuszonego do wychowywania się bez ojca. Czy jest też racjonalnością, która pozwala ocalić to, co najważniejsze – własną rodzinę. Nie mam dobrej odpowiedzi. Może zresztą nie ma jej wcale. Ale daleki jestem od potępiania.

Dlatego uważam, że te nasze niedogodności w postaci niedziel bez otwartych sklepów czy wyższej składki zdrowotnej są konieczne. Nie, dlatego że dzięki nim nam żyje się lepiej, ale dlatego abyśmy byli w stanie uwierzyć choćby w pozory narodowej wspólnoty. W przeciwnym razie ci niezaradni, o których z taka pogardą wyrażają się przedsiębiorcze elity w momencie próby zamiast bronić kraju pójdą wzorem Jakuba Szeli uzyskać w pańskich willach odpłatę. A wtedy nawet X7 w leasingu może nie zdążyć dowieść do granicy. Zakładając, że ktokolwiek owe elity przez nią przepuści.

Tajemnica Konfederacji

Głównymi zwolennikami Konfederacji są młodzi mężczyźni. Coraz bardziej tracą intelektualny kontakt z rówieśniczkami, mającymi o wiele bardziej liberalne poglądy, ale też – coraz lepiej wykształconymi. Faceci próbują nimi gardzić, odpowiada im stary pogląd, że są głupsze. Ale to oni w obecnych czasach czują się coraz mniej pewnie, trudniej im się odnaleźć. Widzą, że przestali być głowami tradycyjnie rozumianych rodzin, jeśli je w ogóle mają, ale nie wiedzą, jak się nimi na powrót stać. Incelami są mężczyźni, kobiety nie płaczą, że nie są w stanie znaleźć partnerów. Antyfeminizmem młodzi mężczyźni próbują bronić się przed utratą tradycyjnie rozumianej męskości. To wyraz ich słabości, nie siły.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że to oni mają kompleksy. Zamiast z nimi walczyć, próbują bronić patriarchatu, sprowadzić rolę kobiet do obowiązku rodzenia dzieci i dbania o domowe ognisko. Widać, że ogoleni faceci są słabi, boją się partnerskich związków, bo do nich nie dorośli. Kryje się za tym kolejny powód – lepiej wykształcone kobiety stały się dla nich konkurentkami na trudnym rynku pracy, bywają lepsze, choć ciągle gorzej wynagradzane. Broniący tradycyjnej roli kobiety program Konfederacji, identycznie jak Prawa i Sprawiedliwości, ma kobiet pozbawić zawodowych ambicji, usunąć konkurentki z rynku pracy. Nakazać rodzenie dzieci. Zakaz aborcji stał się tego symbolicznym wyrazem.

Joanna Solska „Polityka”

W 2016 kampania Hillary Clinton miała problem. Kandydatka znakomicie radziła sobie w „oświeconych” stanach wybrzeża natomiast bardzo słabo w stanach środkowych USA w tzw. „pasie rdzy” gdzie upadał tradycyjne przemysł a wciąż funkcjonowały tradycyjne wartości. Dla większości z tych wyborców „tradycyjny” model rodziny był wartością samą w sobie (i nie, nie tylko dla mężczyzn) i zaakceptowania „postępowej” kobiety, jako prezydenta było bardzo trudne. Problem polegał na tym, że system wyborczy w USA sprawia, że te stany miały krytyczne znaczenie. Wybory mimo pozorów bezpośredniości są 2 stopniowe i decydująca role odgrywają głosy poszczególnych stanów.  Wynik? Bez zaskoczeń kampanijni stratedzy postanowili, że postawią na strategię obyczajowej postępowości, stracili wszystkie „swing states” środkowych USA a Donad Trump wygrał wybory. Hillary Clinton wielokrotnie wychodziła na osobę, która nie tyle białych mężczyzn z grupy niebieskich kołnierzyków ignoruje. Ona nimi gardzi.

Tekst Joanny Solskiej ma ten sam sentyment. Ale to nie jest opinia odosobniona. Można ją scharakteryzować, jako chamski feminizm, ale to przecież coś, co wzorem feministycznej mizogini można by określić, jako mizoandrię. I staje się coraz bardziej typowe dla współczesnego dyskursu liberalnych elit. Spróbujmy się zastanowić skąd się to bierze?

Problem liberalnego dyskursu polega na tym, że jest on do zwymiotowania wielkomiejski i elitarny. To powoduje odrzucenie całej gamy profesji wykonywanych przez mężczyzn. Ani rolnik ani mechanik samochodowy ani stolarz nie będą wystarczająco sexy, aby stanowić atrakcyjny wzorzec męskości. Ten tworzą „solne zawody” i pseudokonstrukt „klasy kreatywnej” rozumiany w dość wąskim zakresie, (bo kreatywny pracownik agencji reklamowej czy makler ok, ale piwniczak programista już jest fuj). A to niestety generuje i oczekiwania i sprzężenie zwrotne. Kobiety, aby uzyskać dochód i pozycję społeczną uciekają do dużych ośrodków na studia, które dominują a które to studia generują nierealistyczne oczekiwania wobec partnerów. Panowie z kolei zostają w swoich prowincjonalnych grajdołach pracując ciężko, ale będąc skrajnie nieatrakcyjnymi mimo nawet relatywnego materialnego sukcesu. Ich ciężka praca poprzez bycie często fizyczną została kulturowo pozbawiona wartości.  Jednocześnie nie mają ani chęci ani potencjału, aby zrobić wewnętrzną analizę, dlaczego tak jest. Ich oczekiwania życiowe i oczekiwania życiowe ich potencjalnych partnerek rozjeżdżają się w sposób absolutny. Kultura popularna nimi gardzi, ich wzorce życiowe są wyśmiewane a ich postępowe dziennikarki wzorem tej z początki notki opakowują w projekcje własnych mizoandrycznych stereotypów.

A wtedy Wchodzi Sławek Mentzen z kolegami cały na biało. I zaczyna opowiadać o prostym świecie, w którym ciemiężycielem jest złe państwo i niewdzięczne baby, co to im się w kuprach poprzewracało. A przecież „wszyscy wiemy jak jest”. Trzeba być silnym, zaradnym i polegać tylko na sobie. Takich samców lubią te wielkomiejskie samice z Tindera i insta. A Sławek swój chłop, co to i piwa się napije i lekko pijany wywali parę prawd życiowych, co to ich mówić nie wolno. Objaśnia świat takim, jakim ci ludzie chcieliby go widzieć. I bardzo unika terminów typu „to oni mają kompleksy”. I nie gardzi „tradycyjnie rozumianą rodziną”. A Konfederacji rośnie. Oczywiście ci mężczyźni z tekstu Solskiej nie są głupi i wiedzą, że na plecach Mentzena są i Braun i Bosak. Ale jest im z tego powodu straszliwie wszystko jedno. Bo ani Braun ani Bosak nie robią z nich wygodnego plemiennego totemu do wyładowywania własnych frustracji. Za to lewicowe i postępowe dziennikarki jak najbardziej.

Mityczny incel jest po prostu wygodny. Druga strona medalu w postaci całych rzesz wielkomiejskich panien w okolicach czterdziestki w matrymonialnej i życiowej desperacji wygodna jest mniej. A ten medal ma dwie strony. I obie są równie nieszczęśliwe. Tylko to nieszczęście, które jedna strona wywala na forach internetowych i wiecach konfederacji druga wychlipuje w dobrze opłacanych gabinetach psychoterapeutów. Bo warszawskie korpo bywa równie bezlitosne w utrzymywaniu pozorów szczęścia jak podlaska wieś czy miasteczko. Tylko wódę zastępuje xanax. Rezultaty są z grubsza te same i pokazuje je kulejąca demografia. A jeśli pani Solska myśli, że receptą na brak partnerki dla budowlańca ze wschodniej polski będzie wyższe wykształcenie i wiara w partnerskie rozłożenie obowiązków w małżeństwie to gratuluję naiwności. I śpieszę z informacją, że zarówno budowlańcy jak i masarze a nawet stolarze są potrzebni.

No, ale zawsze prościej napisać, że Konfederacja ma dobre wyniki, bo głosują na nią głupi zakompleksieni faceci z prowincji. A powinni siedzieć w domu. Ale o tym siedzeniu w domu to ja już gdzieś słyszałem. A poczekaj…

Ps. Tak dla uświadomienia jak „nowe” i niespotykane są to wcześniej problemy proponuję maraton filmowy, który rozpoczniemy od „Wiosna, panie sierżancie” potem będzie „Kochaj albo rzuć a zakończymy filmem „Kogel-mogel”.  Wszystko PRL.

Refleksje koncertowo lewicowe

Właściwie to chciałem popisać chwilkę o tym jak ciekawie jest obserwować drogę Polski z trzeciego świata do kraju, w którym na koncerty przyjeżdżają największe gwiazdy z zagranicy. Jak dla człowieka, który wychował się w latach 80 i 90 niesamowite jest traktowanie Warszawy, jako miasta europejskiego na poziomie Frankfurtu, Paryża czy Berlina. I jak wciąż patrzę na to z opadniętą szczęką. Koncert Beyonce to nie jest coś, na co bym pojechał, ale w zeszłym roku zdarzyło mi się być na kilku koncertach zespołów, co, do których jeszcze 20 lat wcześniej nie uwierzyłbym, że ich przyjazd może być tak… zwyczajny. Ot kolejny przystanek na trasie koncertowej.

A przecież mówimy o kraju po wizycie, w którym David Bowie zamieścił na płycie depresyjny utwór Warszawa. Który latami traktowany był, jako głęboki trzeci świat tras koncertowych. Niektóre zespoły szybciej do Bukaresztu przyjeżdżały niż do Warszawy. Ot Europa. I o take Polske… Inna sprawa, że ceny niekiedy to kosmos. Ale w Warszawie widać ludzi stać.

I teraz płynnie przechodzimy do znęcania się nad lewicową padliną. Brutalnie? Będzie gorzej.  Bo lewica jest jak jeleń w światłach reflektorów. Zaraz będzie pieczenią i pod progiem. A w dodatku dalej nie rozumie, „dlaczego”? Pochyliłem się ostatnio nad posłem Rozenkiem, który jest lewicowcem bredzącym od rzeczy chwilami jak przedstawiciel rządzących, chwilami jak korwinista. Ale chciałbym wskazać na fundamentalną różnicę miedzy lewicowym podejściem do młodego elektoratu a podejściem konfederacji. Znany mi młody lewicowy elektorat to ludzie zaskakująco zaradni. Tacy, co musieli z różnych powodów wiać ze swoich małych wsi i miasteczek i nie mając literalnie nic poradzili sobie studiując i kupując mieszkania w Warszawie, Gdańsku, Poznaniu, Krakowie. Mają natomiast przekonanie, że trzeba pomagać tym, którzy nie mieli tyle szczęścia i talentu, bo po weekendach wracają do swoich rodziców w małych światach prowincjonalnej Polski i obserwują jak ta ginie i kołtunieje w oparach propagandy TVP. Konfederacki młodzian to inna sprawa. Tu mamy najczęściej fascynację światem prostych jednozdaniowych „logicznych” recept. I w dużej części brak kontaktu z realnym niedostatkiem (obydwie obserwacje to generalizacja oparta na doświadczeniach własnych i niepoparta żadnymi badaniami), co powoduje łatwość przypisywania sukcesu lub klęski własnemu talentowi (to, że był „wspomożony” godzinami opłaconych przez rodziców korepetycji jakoś zdaje się umykać).

Ale politycy podchodzą do własnego elektoratu zupełnie inaczej. Mentzen, co by o nim nie powiedzieć, swoich wyborców traktuje na równi z sobą bardzo wyraźnie stawiając na coachingową metodę wspierania ich ukrytego potencjału. Stąd nabudowywanie opinii o pokładach przedsiębiorczości w każdym polaku i kajdanach, jakie na te pokłady nakłada państwo. Tezy nieprawdziwe, ale dobrze sprzedane i świetnie maskujące prawdziwą neonazistowską i prorosyjską twarz partii. Lewica? Lewica jest inna. Lewica swoim wyborcą gardzi. Każde spotkanie z politykiem lewicy (szczególnie winne są Razemki, choć nie jedyne) pozostawia w ustach gorzki posmak. Lewica chce się elektoratem „opiekować” stale udowadniając mu, że jest bandą niezdolnych do podejmowania samodzielnych decyzji kretynów. Pomimo tego, że ci, którzy uparcie na te lewicę głosują dalecy są od tego. Przykład? Akcja promująca transport zbiorowy. W założeniach słuszna i potrzebna. Ba mająca niemało niegłupich pomysłów. Ale na jej przykładzie widać cudownie jak razemkowe orły spod znaku sojowego latte mieszkające w wielkich miastach nie mają zielonego pojęcia, czym na prowincji jest posiadanie samochodu. Słuchałem ostatnio takiego jednego jak tłumaczył, że lepiej zamiast tego zardzewiałego audi przemieszczać się nowym klimatyzowanym autobusem. W ogóle nie rozumiejąc symbolicznego statusu owego zardzewiałego audi ani małej chwili szczęścia jak rodzina w niedziele może nim pojechać nad jezioro czy do kościoła. To była dobra merytoryczna przemowa, której ton był taki, że słuchacze odebrali to, jako naplucie im w twarz i naigrywanie się z ich statusu materialnego i niskiego wykształcenia (oczywiście używany przez młodziana język nie był mową używaną w okolicy, na co dzień a zdania były naprawdę wielokrotnie złożone). Mentzen poszedłby z tymi ludźmi na piwo powiedział, że będzie ich stać na „prawie nowe” audi, bo on im zlikwiduje ZUS i podatki. Może i kłamliwa bzdura, ale zgadnijcie, kto zmierza do tego, aby jesienią być poza Sejmem a kto do bycia trzecią partią w kraju?

Lewica to najlepsi przyjaciele Konfederacji.