TV PiS cudowny pomysł prezesa

Jarosław Kaczyński chce mieć własną TV. Jak widać istniejące media „narodowe” nie spełniają nadziei prezesa i ani TV Trwam, ani TV Republika ani to coś od braci Karnowskich. Przede wszystkim ich „zasięg” jest nieporównywalny ze szczujnią TVP. Więc teraz prezes wydał polecenie żeby „stworzyć” własną TV i podobno jest nawet inwestor.

Oczywiście jest to możliwe. Frajerów nie sieją. Problem z „prawicową” TV wymarzoną przez prezesa polega na tym ze nikt nie będzie jej oglądać dla publicystyki i wypowiedzi suto opłacanych PiSowskich pseudodziennikarzy. Potrzebna jest treść w postaci atrakcyjnych programów, seriali etc. Czyli to czego brakuje wspomnianym wyżej „prawicowym” stacjom TV które swój program koncentrują na pseudopolitycznej publicystyce obsługującej prawicowe seanse nienawiści.

Jeżeli znajdzie się inwestor to skończy się zapewne jak w innych przypadkach robienia „prawicowych” mediów. Powstanie jakiś remix TV Trwam z TV Republika, ale z tureckimi serialami o wezyrach i księżniczkach. I suto opłacanymi prowadzącymi. Bo lata pracy w TVP wiele prawicowych „gwiazd” oduczyło pracy za pół darmo dla samej prawicowej idei. Natomiast szczytem prawicowej rozrywki była parodia „Szkła kontaktowego” w postaci programu „W tyle wizji”. Nie zapominajmy o parodii filmu katastroficznego w postaci „Smoleńska”.

Co teraz? Podobno w grze są setki milionów $ i tajemniczy węgierski inwestor. Ale przypomnijmy losy „prawicowej Wyborczej” w postaci „Dziennika”. Tam inwestorem był niemiecki koncern Axel Springer i to doświadczony sukcesem adaptacji na polski rynek niemieckiego „Bild’a” w postaci „Faktu”. A przypomnijmy, że po kilku latach tego eksperymentu to prawicowi dziennikarze mieli pieniądze a Axel Springer doświadczenie. Poza tym naziemna TV to raczej oferta dla mocno schodzącego pokolenia. O banalnej kwestii tego, że obecna władza może pod byle pretekstem odmówić kluczowej naziemnej koncesji już nawet nie wspominam.

Eh prezesowi już naprawdę peron odjechał. I bardzo dobrze.

Requiem dla prasy – kolejne

Bez większego echa przeszła wiadomość o rezygnacji „Ruchu” z dystrybucji prasy. A to jest moment symboliczny. Jedna z najstarszych firm zajmujących się sprzedażą gazet kończy ten rodzaj działalności. Więcej da się zarobić na sprzedaży coli i chipsów niż gazet. Smutne? Na pewno, ale zdecydowanie nie nieoczekiwane. Ba tego momentu spodziewaliśmy się od jakichś dwóch dekad. No i w końcu nadszedł.

Warto przy okazji wykonać małą dygresję polityczną, bo i „Ruch” i spora część gazet lokalnych są własnością Orlenu, który nabył to wszystko w intencjach stricte politycznych, jako kanał dystrybucji określonych treści. Co okazało się decyzją po prostu nieskuteczną. Skorzystali Niemcy sprzedając za niezłe pieniądze zasadniczo bezwartościowy kawałek rynku medialnego na moment przed upadkiem. A rola prasy lokalnej w kampanii była niezauważalna i pomijalna. Pozostał kłopot dla nowych zarządców tego „narodowego czempiona”, co zrobić z tym bagażem.

Wracając do meritum prasa nie umarła oczywiście w całości. Ale to, co obecnie istnieje na rynku pracuje w trybie hospicyjnym tracąc rocznie do 10% czytelników a czasami i więcej. Oczywiście u najlepszych pewna część przechodzi na kanał cyfrowy, ale niestety do dziś nie znaleziono dobrego sposobu na monetyzację tego rodzaju prasy. Bo to, co płaciliśmy w kiosku to pokrywało w większości tytułów najczęściej zaledwie koszty druku i podstawowej działalności. Zyski i inwestycje to były wpływy z reklam i ogłoszeń, które w świecie cyfrowym albo doczekały się dedykowanych platform (ogłoszenia) albo mają zupełnie inną formułę, która generuje znacznie mniej pieniędzy (reklamy).

Wszystko to ma opłakane skutki. Prasa jest, bowiem istotna na rynku medialnym, jako pierwotny dostarczyciel treści. To właśnie tutaj mają szansę ukazywać się materiały na temat kwestii skomplikowanych, na których wyjaśnienie nie ma czasu ani w radiu ani w telewizji. Tylko, że produkcja takich treści kosztuje a tych pieniędzy nie można pozyskać z rynku. Wiec nie ma de facto, komu za nie płacić. Zauważyliście, że lokalna władza w ostatnich latach jakby uczciwsza? To może być skutek wzrostu dobrobytu i kultury politycznej oraz coraz skuteczniejszego prawa antykorupcyjnego. A może być też rezultatem upadku papierowej lokalnej prasy. Po prostu nie ma dziennikarzy, którzy by te afery wykrywali i opisywali. To jednak, że czegoś nie widać nie znaczy, że nie istnieje. Radio i TV nie mają skąd brać tematów i kończą, jako dostarczyciele nieustannej nawalanki miedzy tymi samymi dyżurnymi politykami.

To wszystko media prymitywizuje i spłyca. Jakościowy kontent zastępuje nieustanne reality show z kimś, kto szuka żony/ męża lub po prostu… ogląda telewizję. Bardziej świadomi odbiorcy uciekają do Internetu mniej wymagającym zostaje tylko mało trawienna paczka przygłupiej rozrywki i newsów zorientowanych na tanią sensację podkręconą do 11. Na końcu tego cyklu mamy Trumpów, Jonshonów i innych. Prawda traci na znaczeniu a uczciwość staje się bardziej wadą niż zaletą.

Nie pierwszy to mój lament nad mediami i pewnie nie ostatni. Ale jednak świata kiosków ruchu z gazetami trochę żal.

Filmowo o zagładzie i Izraelu

Kolejna odsłona konfliktu palestyńsko-izraelskiego wpłynęła na mój dobór repertuaru w zakresie oglądanych filmów i seriali, którym chciałbym się podzielić. Najpierw serialem potem dwoma różnymi podejściami do tego samego tematu i tym, dlaczego wierniej nie zawsze znaczy lepiej.

Zacznijmy od „Doliny łez”, czyli izraelskiego serialu o wojnie Jom Kipur. Serialu, który jest znakomity do mniej więcej ¾ długości a potem zaczyna być cóż na tyle mało prawdopodobnie, że słychać głośne zgrzytanie zębami. Na plus jest wojskowa strona, prawdziwe i autentyczne czołgi, dobre lokalizacje, dobre ukazanie realiów walki w czołgu. Drażni to, że większość piechurów nosi UZI a jedynie nieliczni FALe a także straszliwa końcówka, w którym dowódcą czołgu zostaje dziennikarz a ładowniczym piechur, (choć w to akurat mógłby od biedy uwierzyć). Zalata/wada to absolutny brak happy endu w jakimkolwiek wymiarze. Przegrywają absolutnie wszyscy. No i pokazanie armii Izraela, jako bynajmniej nie czarno białego monolitu. Są liczni ludzie z przypadku, nieomal nikt nie chce tam być a ludzie walczą z poczucia obowiązku a nie z jakiegoś patriotycznego wzmożenia. No i jest pokazane i friendly fire i PTSD. „Kompania braci” to nie jest, momentami bliżej do „Czterech pancernych”, ale to jednak HBO, więc ogląda się nieźle a technikalia są zadbane. Dobre na weekend.

Teraz mniej militarnie a bardziej wojennie. Obejrzałem równolegle dwa filmy rekonstruujące konferencję w Wannsee: „Ostateczne rozwiązanie” z 2001 i „Die Wannseekonferenz” z 2022. Pierwszy jest typowo fabularna rekonstrukcją z dużą swobodą podchodzącą do tematu, drugi niemiecki próbuje dokumentalizmu i mocno bazuje na zapisach notatki z konferencji. O dziwo ze starcia lepiej wychodzą Anglosasi. Może to wynik obsady i naprawdę wybitnych aktorskich nazwisk, ale duo Brannagh/Tucci, jako Heidrich/Eichmann ogląda się nawet po ponad dwudziestu latach znakomicie. Całość ma wymiar właściwie greckiej tragedii i z racji lokalizacyjnych ograniczeń zawsze będzie przypominać teatralne przedstawienie. Ale to właśnie wersja z 2001 roku pokazuje z jednej strony spotkanie biurokratów omawiających zagładę milionów ludzi jak wybijanie dzików i świń w ramach walki z epidemią ASF, z drugiej zaś obraz Heydricha jest po prostu niezrównany. Mamy doskonałą świadomość, że to jest postać o gigantycznej charyzmie i osobistym uroku. A obok niego Eichmann. Wierny sługa zajmujący się tymi wszystkimi administracyjnymi niedogodnościami po to by wielki plan mógł się ziścić. To samo oglądane po niemiecku mimo powabu autentyczności nie niesie jednak tego samego ładunku emocjonalnego. Uczestnicy za bardzo wychodzą, jako fanatycy a zbyt mało, jako biurokraci postawieni przed trudnym administracyjnym problemem. W wersji anglosaskiej cudownie rozegrano grę w eufemizmy. Część SS-manów drażni ezopowy język biurokratów, ale Heydrich to ten, który doskonale rozumie to tworzenie pozorów nawet przed samym sobą.  Urokiem osobistym pomaga wszystkim pokonać tę ostateczną granicę w imię lepszej sprawy.  

Co przeraza najbardziej w obu filmach? Tego, czego w niech zabrakło. Pokazania jak mało uczestników konferencji spotkała w istocie kara. Spośród tych, którzy nie byli w SS właściwie wszyscy po wojnie prowadzili mniej lub bardziej spokojne życie. Woal niedopowiedzeń ochronił ich niezwykle skutecznie. Ale też historia z notatką zagubioną w odmętach archiwów MSZu pokazuje, że bardzo trudno coś naprawdę ukryć w warunkach nowoczesnej biurokracji a pewien fragment wiersza na zawsze pozostanie aktualny.

Nie bądź bezpieczny. Poeta pamięta.
Możesz go zabić – narodzi się nowy.
Spisane będą czyny i rozmowy.


Lepszy dla ciebie byłby świat zimowy
I sznur i gałąź pod ciężarem zgięta
.

Media publiczne – szkoda zachodu

Słuchając radia „Nowy świat” rano zatęskniłem nieco za karpiem i niegdysiejszą Trójką. Po czym przeczytałem o miliardach, jakie na ten dom publiczny dla niepoznaki zwany mediami publicznymi zamierza przeznaczyć władza. A potem o listonoszach, którzy mają jeszcze za abonament ścigać emerytów.

Szkoda zachodu.

Koncept mediów publicznych został ostatecznie przez PiS pogrzebany. Jeszcze przed 2015 można się było łudzić, że twór ten posiada jakąś wartość dodaną inna od karmienia zestawu pasożytów pierniczących jakieś kocopoły o kulturze wysokiej. Dziś po latach bezlitosnego czyszczenia z wszelkich objawów przyzwoitości uważam, że całe media publiczne bez wyjątku powinno się zamknąć i zaorać. Archiwa upublicznić. Ludzi zwolnić.

Jest oczywiście jakaś cyniczna część mnie, która uważa, że opozycja po zwycięstwie powinna dla prowincji stworzyć TVP Info Turbo gdzie 24/7 powinna lecieć tak toporna antypisowska propaganda żebyśmy po 2 latach na podkarpaciu mieli sprawy o pobicie ludzi, którzy przyznali się do głosowania na PiS przez lokalnych górali. Ale to tylko stworzyłoby maszynkę, która można by przejąć w przyszłości. Prościej zaorać. Niech każdy tworzy własne media. Przecież te miliony zwolenników PiS chętnie wpłacą po parę złociszy na jakieś „patriotyczne” radyjo czy „trwałą” TV. No chyba, że okaże się, że nie i bez tych reklam od spółek państwowych będzie trudno. Cóż żebrzący pod kościołami o datki Sakiewicz o ofiara, jaką gotów jestem ponieść. A Ziemca zawsze jakiś arcybiskup do mszy przygarnie.

Zaoszczędzone pieniądze można rzeczywiście dać na ratowanie zdrowia i życia dzieci. Mniej zbiórek więcej nadziei. Będzie trochę kwiku ze strony takich promotorów tego publicznego burdelu jak pani Kidawa-Błońska, (która oczywiście przez lata żadnych korzyści z mediów publicznych nie miała), ale czy to jest warte życia, choć jednego dzieciaka? Nie sądzę.

Tylko czy znajdą się odważni?

Medialna ciekawostka

     Ta notka poświęcona będzie współpracy z mediami na bardzo ciekawym przykładzie. Otóż w Gazecie Wyborczej ukazał się artykuł poświęcony służbie Polaków w US Army. Wydźwięk artykułu był taki że nasi rodacy gotowi w pogoni za obywatelstwem łeb dać sobie w Afganistanie odstrzelić (artykuł <tutaj>). Rozszerzone ripostę dał na łamach onetowego blogu przywołany i cytowany w artykule Polak oficer rekrutacyjny US Army którego wypowiedzi przeinaczono a cały artykuł miał tendencyjny wymiar (riposta <tutaj> i <tutaj>). Skądinąd, jak wynika z lektury bloga człowiek sympatyczny i oddany służbie w armii wcale nieźle sobie radzący z problemem podwójnej narodowej tożsamości.
     Artykuł pisał dziennikarz polskiej liberalnej gazety która walczy o wyniki sprzedaży. Jest on krótki napisany tabloidowym stylem i trzeba przyznać że brakuje mu nieco obiektywizmu. Jednak riposta naszego rodaka tez nie jest pozbawiona wad. Perspektywa oficera i rekrutera US Army niekoniecznie musi być czytelna dla polskiego odbiorcy. Osobiście nie wierzę również w przedstawiony przez blogera armijny eden bo inne źródła mówią o mnóstwie kłopotów na jakie napotyka armia amerykańska ze zdobywaniem nowych i wartościowych rekrutów. Myślę też, że ujawnienie zbyt dużej ilości pikantnych szczegółów, mogło by skutecznie złamać naszemu oficerowi karierę. A tak Wuj Sam na pewno doceni przywiązanie.

     Ale ja nie o tym. Cała sytuacja stanowi ważną nauczkę na wypadek spotkania z dziennikarzem. Dziennikarzowi informacje należy dawkować w porcjach możliwych do strawienia i przeżucia. Powolny upadek prasy i szybka degeneracja zawodu sprawia ze jest on pełen niedoświadczonych „młodych wilczków” goniących za sensacyjnym nagłówkiem którzy dla wierszówki gotowi są zmienić banalny temat o pracy za granicą w horror jakiego sam Carpenter by się nie powstydził. To się sprzedaje, a świat mediów rządzi się brutalnymi zasadami. Na spotkania z dziennikarzem zawsze przynośmy dyktafon. Warto nie ufać pamięci, ponadto w wypadku zawodowych lub sądowych nieprzyjemności zawsze możemy przedłożyć dowód na to co powiedzieliśmy a czego nie. Jeżeli nie daj Boże napadnie nas telewizja, to o ile nie mamy jakiejś dużej wprawy w publicznych wystąpieniach najlepiej ich unikać. Kamera rzadko łaskawie obchodzi się z nieprzygotowanymi ludźmi, a możliwość cięcia i edycji sprawie ze zwrot „wyrwane z kontekstu” nabiera nowego, brutalnego znaczenia. Jeżeli widzimy logo programu Uwaga! albo innych łowców sensacji to bezwzględnie nie prowadźmy z nimi żadnych rozmów, nawet półprywatnie i poza mikrofonem. W takich programach pracują ostatnie popłuczyny medialne i kwestie etyki zdają się ich po prostu nie dotyczyć. Ustne zapewnienie ze kamera nie jest włączona jest w zasadzie nic nie warte.

     Wszystko to powinno sprawić ze uda nam się utrzymać z dala od medialnego młyna. Tylko naiwni bowiem sądzą że mediom chodzi o jakąś prawdę a nie o wyniki sprzedaży. Są jeszcze co prawda relikty porządnego dziennikarstwa ale jak widzę co pogoń za wynikami (a czasami po prostu walko o przetrwanie) potrafi zrobić z niezłymi niegdyś gazetami i mediami to niespecjalnie wierze w dziennikarski obiektywizm i profesjonalizm.