W lewo, czyli donikąd…

Zastanawiałem się czy znęcać się po raz kolejny nad lewicą wszak robiłem to nie raz z lepszym lub gorszym skutkiem. Ale ów nisko leżący owoc kusi zwłaszcza, kiedy lewica nieszczególnie wie ani co zrobić z sobą ani jaka ma być. I to z roku na rok nie wie coraz bardziej a w międzyczasie socjalnie podgryza ją PiS a obyczajowo PO. Przestrzeni programowej jest coraz mniej a rozminiecie realnego elektoratu z wyimaginowanym tylko się pogłębia.

Zacznijmy więc od relatywnego sukcesu jakim była kandydatura Biejat na prezydenta Warszawy (choć sama bohaterka pewnie najchętniej została by prezydencicą 😉 ). Senator reprezentuje dobrą synchronizację kandydatki z elektoratem. To dziecko elit z równie mocno elitarną ścieżką edukacji. W pewnej formule taki bardziej lewicowy Trzaskowski. Jednak Trzaskowski stworzył personę, która bardziej apeluje do tej „słoikowej” części elektoratu. Biejat to ta najzdolniejsza uczennica po zagranicznych stypendiach. I tu mam to pierwsze poczucie owego lewicowego fałszu. Bo postulaty mieszkaniowe kandydatki ani nie są jej osobistym problemem ani też nie są problemem jej warszawskiego elektoratu. To właśnie w Warszawie ból studentów i młodych słoików „skądinąd”. I pamiętajmy, że te słoiki po wzięciu kredytu niemal natychmiast sympatie dla tych, co mają mieszkanie gratis i bez 30 lat ratalnej pętli ograniczają poniżej absolutnego zera.

Ta dysocjacja od potencjalnego elektoratu jest typowa dla wszystkich „rezemków”, ale patrząc na tę grupę można zaadresować kolejny problem – ekskluzywność. Otóż u zarania polskiej lewicy (XIX wiek) była ona niesłychanie inkluzywna łącząc często niczym ogień z wodą niepiśmiennych robotników ze studentami i licealistami. Dzisiejsze ugrupowania lewicowe tak w warstwie elektronicznej jak i realnej mocno skupiają się na tropieniu wrogów i odszczepieńców od homogenicznej lewicowej agendy. Spory dotyczą zresztą w dużej części spraw o znikomym praktycznym znaczeniu natomiast nośnym symbolicznie jak np. feminatywy czy kwestie identyfikacji płciowej. Tu w najlepszym wypadku kończymy, jako „dziaders” czy „boomer” (nawiasem mówiąc terminy lewica tez lubi przejmować z zachodu 1:1). Tylko ze w ten sposób nasi kochani lewicowcy prowincję czy warstwy robotnicze po prostu oddają walkowerem. Choć jak mogłyby tego nie uczynić skoro ich kontakt z „ludem” jest głównie wirtualny. Szybka analiza biogramów lewicowych polityków niezbicie pokazuje, że jedyna praca fizyczna, jaką się w życiu pałali to działeczka lub prywatny ogródek. I to widać. Współczesna lewica weszła w „problem korwinistyczny” otóż ludzie zaczynają z tej fascynacji wyrastać. A to jest bardzo niebezpieczne, bo kiedyś do lewicy się dojrzewało, kiedy obraz życia przestawał być czarno biały.

Ale to wszystko blednie wobec pozorowanej lewicowej szlachetności będącej absolutną pułapką. Dobrze to widać na przykładzie kryzysu emigracyjnego i to nie tylko w Polsce. Heroiczne wysiłki lewicy na rzecz obrony emigrantów, których światopogląd i zachowania sprawiają, że arcybiskup Jędraszewski jawi się postępowym liberałem to gorzej niż zbrodnia to błąd. Zwłaszcza, że aktywnie lansując otwartą politykę migracyjną wzmacnia tylko partie skrajne. Do tego dochodzi pozorowana litość dla różnego rodzaju „uchodźców”, która to kategoria jest przez lewicę broniona jak niepodległość a nawet bardziej. W Polsce zabawnie wygląda argumentacja tego, że musimy naprawiać błędy kolonializmu czy niewolnictwa (my!?) która stanowi gwałt na logice o rozmiarach bez mała epickich.

Podsumujmy, więc stan lewicy A.D. 2024. Nie jest dobrze. Wymiera stary elektorat z sentymentu głosujący na potomków dawnego SLD. Nowi wyborcy partii Razem i podobnych tworów rzadko ogarniają więcej niż kilka procent.  Co gorsza postulaty lewicy, choć wielokrotnie sensowne trafiają w próżnię. Poza wielokrotnie już wspominanymi na blogu antyklerykalizmem czy aborcją reszta tematów lewicowych stanowi obszar „czwartej kolejności odśnieżania” dla wyborców. Nie transport publiczny ani mieszkania komunalne decydują o tym, na kogo oddajemy swój głos. Do tego dochodzi wyjątkowa na lewicy słabość osobowościowa. W teorii kandydatów na liderów nie brakuje. W praktyce są albo niechętni (Zandberg) albo zużyci (Biedroń) albo zwyczajnie potwornie merytorycznie słabi (wszystkie razemkowe stokrotki). Zbyt wiele nadziei na przyszłość to wszystko nie daje. Szkoda, bo lewica jest Polsce potrzebna i niezbyt łaskawym okiem patrzę jak robotników zamiast SLD bronić zacznie PiS.

Wyśniony lider opozycji a proza życia

Funny+Superhero+fails12-www.go4pix.infoKanikuła sprawiła, że wrócił do obiegu tematy wymiany liderów opozycji. Nie do końca wiadomo, na jakich. Ale zasadniczo wiadomo, że ci, co są to są niefajni. A jakby przyszli ci fajni to po prostu ruszylibyśmy z posad bryłę świata i PiS miałby 3% poparcia. Oh, wait…

Warto spojrzeć na losy ludzi, z którymi do tej pory wiązano nadzieję. Tuska póki, co pomińmy, bo ten powrót może nastąpić, ale nie musi. Spójrzmy na trójcę sprawdzona w boju. Petru, Trzaskowskiego i Biedronia. Zacznijmy od Petru. Facet pozornie zaorał się sam. Madera ujawniła, że jego życie prywatne nijak nie przystaje do ambicji, jako lidera. Poza tym dość własnościowy stosunek do własnej partii i „trudna” osobowość pozbawiła go pozycji wodza. Co zniósł niezbyt dobrze. Lider, więc dla elektoratu winien posiadać ustabilizowane życie prywatne i koncyliacyjną osobowość (będąc jednocześnie silnym liderem). Bo jak nie to infamia i zapomnienie.

Trzaskowski pozornie ma te wszystkie cechy. Młody, wykształcony i z ustabilizowanym zżyciem prywatnym. Ale poddawany dokładnej, bezwzględnej obróbce medialnej traci. Jego zalety (wykształcenie i pochodzenie) są przedstawiane, jako wady. Konkurent w medialnej PiSwizji staje się warszawskim evrymanem, (choć w rzeczywistości to Opolska elita i spadochroniarz na misji od prezesa). I Trzaskowski obrywa. W dużej części, dlatego że nie chce i nie umie podjąć gry z plebejską częścią elektoratu. A podjąć tej gry nie może bo „baza” łaszenia się do prostego wyborcy by nie darowała. Nie ma powodów do oczekiwania że w skali kraju będzie inaczej.

Biedroń. Przypadek stanowiący kopię i remiks pozostałych. Dodatkowy twist lokalny i seksualny dodają smaczku. Otóż Biedroń chciałby i boi się. Chciałby wejść do „dużej” polityki, ma niemało suflerów, którzy go zachęcają. Ale porzucenie Słupska po pierwszej kadencji nie wygląda dobrze w życiorysie (a już rządowe media obrobią ten temat właściwie) a dodatkowo wydaje się, że te same cechy osobowościowe, co u Petru występują i w tym przypadku. Skrótowo Biedroń to człowiek, co uwierzył we własną zajebistość. Polityka takich graczy zwykła przeżuwać i wypluwać. Zwłaszcza że jako polityk lokalny miał póki co Biedroń w TVPiS taryfę ulgową.

Co pozostaje. Upiory. Czarzasty i Schetyna. Nieatrakcyjni emeryci. Weterani partyjnych gierek. Ale czy kotwice? Czarzasty dostał masę spadkową po Millerze poniżej wyborczego progu, z bagażem Ogórek i Palikota. I konkurencją łaknącą lewicowego elektoratu a czystą i nieskalaną niczym dziewice z partii Osobno. I wygrywa. Dziś rząd dusz na lewicy ma zużyty do cna szyld SLD. Reszta graczy albo się z Czarzastym sprostytuuje albo będzie dumnie niosła szyld nowej lewicy z 1,5% poparcia. I to wszystko zrobił Czarzasty będąc nieobecnym w mediach. Kiepski lider?

Schetyna. Tego w mediach aż nadto. A PO dalej nie może przekroczyć 20%. No dupa nie lider. A teraz cofnijmy się 3 lata. Nowoczesna zbliża się do 25% w sondażach PO ma ledwie 15. W mediach Petru ogłasza się liderem opozycji. Połowa PO czeka w blokach startowych do ewakuacji. Przychodzi Schetyna. Trzy lata później Nowoczesna ledwie dyszy wzięta na pokład przez PO. Petru nie istnieje wyrzucony na margines polityki. I to wszystko przy utracie garstki posłów i parunastu radnych. Zatrzymał w partii Schetyna niemal całą wewnętrzną opozycję. Sukces mierzony rozmiarem dołu, z którego musiał się wygrzebać jest niewątpliwy. Sukces sondażowy dość umiarkowany.

Ludzie ani Schetyny ani Czarzastego nie kochają. Co pewnie prędzej czy później obu skarze na strategię zmienników. Obaj póki, co czekają. Bo strategia zmienników musi być dobrze rozegrana czasowo. Przy wystarczającej ilości przestrzeni obróbka TVPiS zabije każdego kandydata. Trzaskowski pokazuje niezbicie, że teflonowych przypadków nie ma. Czy są to kiepscy liderzy? Politycy dotychczas grali na zupełnie innych warunkach. Schetyna i Czarzasty robią za odgromnik. Tak dla PiSowskich ataków jak i zawiedzionych post POwskich marzeń. Ich czas może jeszcze nadejść.

Partie prywatne

link_AuvAeub2cXnR9Dfu001F2yoQDuPpbSt2,w300h223Dwadzieścia osiem lat od końca PRLu nie doczekaliśmy się stabilnego systemu partyjnego. Nie do końca jest to problem, bo stabilność systemów bywa złudna, czego przykładem są Włochy czy ostatnio Francja. Gorzej jednak, kiedy z 5 partii obecnych w parlamencie trzy są organizacjami w dużej mierze prywatnymi. Nie są lepszą czy gorszą wspólnotą ludzi połączonych podobnymi poglądami i (to w końcu partie) chęcią zdobycia władzy. To wódz i jego kamaryla oraz zestaw tych, którzy załapali się po drodze.

Taki układ jest znakomitym rozwiązaniem w kwestii sprawności organizacyjnej, ponieważ zakłada jeden ośrodek decyzyjny. Partię można na wzór dawnych ustrojów państwowych nazwać patrymonialną, bo w istocie stanowi całkowitą i wyłączną własność lidera. On decyduje o wewnętrznej strukturze i wszystkich nominacjach. Demokracja jest tylko fasadą a wewnątrzpartyjna opozycja ma jedyne wyjście w wypadku konfliktu – opuszczenie organizacji.

Ale są też wady, które zawsze w końcu przewyższają zalety. Partia jest ściśle zależna od postaci lidera, program i działania jest niewolnikiem jego obsesji, poglądów a czasami i chuci. Dodatkowo lider ma zawsze niebezpieczny zwyczaj opierania się w swoich decyzjach na wąskiej grupie przybocznych, którzy szybko budują własne zaplecza i stają się obciążeniem. A wtedy pozostają dwa wyjścia: obrona do upadłego albo usunięcie z organizacji. Szybko zresztą okazuje się, że zmiana w partii jest niemożliwa, bo oznaczałaby zmianę lidera a bez lidera nie ma partii.

Jest to w dużej części opłakany skutek tego jak większość z nas postrzega politykę. Jako grę solistów a nie zespołów. Wygrywał Tusk nie PO, Kaczyński nie PiS. Ta wizja jest w oczywisty sposób błędna i niebezpieczna, ale tak zbudowany jest ludzki umysł. W rzeczywistości liderzy kontrolują tylko ułamek tego, co dzieje się w ich własnym ugrupowaniu, czego boleśnie doświadczała każde z ugrupowań znajdujących się u władzy.  Leszek Miller nie wiedział o Aferze Starachowickiej, Tuska zaskoczyły wydarzenia związane z hazardem a Kaczyńskiego lex Szyszko. Na dłuższą metę wygrywają gracze koncyliacyjni, bo liderowanie wodzowskie ma opłakane skutki. Tusk wyszedł z afery hazardowej obronną ręką, bo zdecydował się na głęboką korektę kadrową jednak na dobra sprawę nikogo z partii nie wyrzucił. Miller kamarylę i kolegów trzymał na stołkach jak długo się dało aż Starachowice i Rywin zepchnęły jego partę w polityczny niebyt.

Mam wrażenie, że owa dominacja partii prywatnych stanowi niechciany skutek naszego ułomnego systemu władzy. Korzenie PiS, PO, Nowoczesnej, Kukiza tkwią w wyborach prezydenckich. Mit przywódczy prezydenckiego stołka jest równie fałszywy, co przemawiający do większości Polaków. A potem zawsze pojawia się pokusa, aby owego „reformatora”, który jest „inny niż wszyscy”. Po czym zawsze jest tak samo.

Czy da się z tego wyjść? Jest tylko jedna metoda sprawdzenia, kiedy lider odchodzi. Taki test kilkakrotnie przeszedł PSL (jakkolwiek ironicznie to brzmi dla wielu najbardziej demokratyczna wewnętrznie partia polityczna w Polsce). Udało się to Platformie, ale z nożem na gardle i nie wiem czy przeżyje kolejną próbę. SLD lidera zmieniało wielokrotnie, ale koszt polityczny jest na tyle duży, że nie do końca jestem pewien czy są to eksperymenty udane (Może poza zamianą Kwaśniewski-Miller).Test oblały Unia Wolności i Samoobrona. Problem dla wielu partii jest taki, że aby wyjść z sondażowej „spirali śmierci” bywa konieczne ojcobójstwo. A i ono nie gwarantuje sukcesu. Aby zacytować klasyka:

„Mówimy – Lenin, a w domyśle -partia,

mówimy – partia, a w domyśle – Lenin.”

Najlepsze dla długoterminowej polityki i górnolotnie mówiąc interesów kraju są partie istniejące długo. Trwale związane łańcuchem interesów społecznych i ekonomicznych z własnym wyborczym zapleczem. Już kilkakrotnie wydawało się, że Polska jest o krok od takiego systemu. Po czym domek z kart znów rozsypywał się. Niestety obecne działania partii rządzącej nie wskazują na to by liczyła się ona z możliwością utraty władzy. Demolowanie porządku konstytucyjnego nie sprzyja trwałości także konstrukcji partyjnych. Warto na końcu przypomnieć, że większość polityków poniosło surową wyborczą odpowiedzialność za własne działania. I że biologia nie ma litości a żaden z wodzów nie jest wieczny.

Partia Razem, długi marsz donikąd

661442477077_11033171_509094225925305_7941887838198860910_o„Wiemy, że czeka nas długi marsz, ale nasze cele pozostają niezmienne: wejście do parlamentu, a potem zdobycie władzy” – tyle niejaki Pan Maciej Konieczny z Partii Razem. Nie wiecie, kto zacz? Nie szkodzi ja też nie. Tym bardziej rozbawił mnie ten akapit z wywiadu. Bo też w drugim roku rządów PiS Partia Razem okazuje się wydmuszką.

Dawno temu usłyszałem określenie „kawiorowa lewica”. I znakomicie podsumowało ono moje studenckie doświadczenie z wieloma kolegami i koleżankami o lewicowych poglądach. Synowie i córki zamożnej klasy średniej i inteligencji traktowali prosty niezamożny lud jak dzieci specjalnej troski. I szczerze chcieli mu pomagać. Ale ta szczerość była szczerością wolontariusza, który zamiast pomagać potrzebującemu woli mu współczuć. Nikt z moich ówczesnych znajomych biedy ani nie widział ani nie rozumiał. Ale ileż wylali krokodylich łez i ile ciekawych towarzyskich spotkań, niekończących się dyskusji. Eh… Młodość.

Niestety prosty lud ma to do siebie, że mówiąc metaforycznie nie pachnie różami a jego intelektualny potencjał do analizowania Marksa bywa ograniczony. Więc większa część owych studenckich lewicowców dzisiaj traktuje ów epizod, jako rzewne wspomnienie. Partia Razem skupia tych, którym jakoś nie przeszło. I ma marzenia takie jak w pierwszym akapicie. Naiwne i nierealne.

W Polsce, kiedy lewica triumfowała jej sukces oparty był o trzy sfery. Pierwszą była sfera jak to się teraz modnie mówi godnościowa a więc przywracanie pamięci PRL i opieka nad wszystkimi sierotami po byłym ustroju. Bo 89 rok pozostawił przecież całe tony tych, których przesunięto na margines, bo byli w PZPR, ZMS i innych organizacjach a także zanegował młodość i dokonania całego pokolenia ludzi dorastających w latach 60 i 70. Druga sfera to sfera socjalna. Balcerowicz był bezwzględnym panem i wielu ludzi chciało oddechu miedzy kolejnymi rundami gospodarczych recept, które z ich punktu widzenia oznaczały bezrobocie i spadek poziomu życia. Partie lewicowe zawsze, więc odkręcały kurek z forsą. Trzecia sfera to antyklerykalizm. Zawsze bardziej deklaratywny niż rzeczywisty i hamowany przez ludowego koalicjanta był jednak żywo obecny a w Ruchu Palikota stanowił żagiel, jaki wprowadził partie do Sejmu.

Współcześnie sieroty po PRLu powoli usuwa biologia, wiele z nich zresztą zagospodarował PiS (patrz „nawrócenie” Jakubowskiej), kwestia socjalna została przez PiS zawłaszczona w całości a po 500+ wiarygodność partii Kaczyńskiego dla szarego człowieka jest wysoka. Pozostaje antyklerykalizm.  Który myślę w następnych wyborach jakąś partie do Sejmu wprowadzi, bo hierarchowie i papa R. poczynają sobie w państwie PiS bardzo arogancko i istnieje duże prawdopodobieństwo na przechył wahadła w przeciwnym kierunku. W dodatku negatywne uczucia silnie mobilizują elektorat.

Gdzie w tym wszystkim jest „Razem”? Ano nie ma. Dla weteranów PRL to pozbawiona wiarygodności gównażeria. W dodatku taka, która kosztowała SLD miejsca w parlamencie w 2015. Kwestie socjalne PiS pozamiatał skutecznie, każda próba przelicytowania wzbudza tylko salwy śmiechu. Antyklerykalizm? Byle w badaniach nad gender nie przeszkadzali. W jakimś sensie rzeczywiście „Razem” wykracza poza ramy polskiej polityki. Wykracza tak dalece ze straciła z nią kontakt.

Polska lewica dalej en masse zakłada, że socjalna sfera ekonomii jest jej domeną. Nie jest. Już w 2005 PiS zabrał te kwestie na prawą stronę. W Polsce w jakimś stopniu odtworzył się podział klasyczny na konserwatystów i liberałów i obie partie pożarły różne aspekty lewicy tak socjalny (PiS) jak i obyczajowy (PO i Nowoczesna). Nie ma powietrza do oddychania. Na to wszystko nakłada się kompletny brak silnych i wiarygodnych liderów. I mamy jak mamy. Krajobraz bez lewicy. Jakiejkolwiek.

Zjednoczenie daje jakieś szanse na odbicie od dna i wejście małej grupie do sejmu i mediów. Ale wspólne działanie „Razem” nie interesuje. Partia skupia się na niesieniu kaganka w nadziei, że kiedyś, może w wyniku ogólnoświatowego kryzysu, albo powtórzeniu wariantu grackiego, odpali. Trochę to przypomina postawę sępa, którego sukcesem jest śmierć ofiary.

Być może jest za wcześnie, aby „Razem” skreślać jednak ja mam z nimi ten sam problem, jaki zawsze miałem z Piotrem Ikonowiczem. Nijak on przedstawiciel bananowej młodzieży i elit PRLu nie mógł mnie przekonać do tego, że rozumie los tych, którym w życiu poszło gorzej. Tak on do upadłego walczył o losy eksmitowanych lokatorów i nie tylko. Ale ta jego działalność wydawała się do bólu paternalistyczna w stosunku do tych, którym pomagał. I wydaje mi się, że oni sami też to tak odbierali. Ot ludzie, którzy po dniu babrania się w smrodzie życia wracają do ciepłych bamboszy i domku na przedmieściach. Z osobistego doświadczenia wydaje mi się, że ludzie niezbyt zamożni łatwiej zrozumieją i zaakceptują chciwość i zachłanność Misiewiczów niż litość i żale partii „Razem”.

Za 6 tysięcy to złodziej albo idiota, czyli ile powinni zarabiać urzędnicy

Banknoty_EurobusinessNiedawne ciekawe oświadczenie ex wiceministra zdrowia Piotra Warczyńskiego dotyczące finansowych powodów jego odejścia z resortu rzuciło nowe światło na krytykowany tytułowy cytat z podsłuchanej nielegalnie minister Bieńkowskiej. Okazało się, że Bieńkowska nieco wulgarnie, ale trafnie opisała rzeczywistość rządowych fachowców. Powiedzmy sobie od razu, że mówimy o fachowcach realnych a nie o Misiewiczach różnej maści.

Tak jak nie lubię czytać komentarzy pod artykułami, które najczęściej stają się wulgarnym trollingiem i przepychanką polityczną, tak większość tych pod artykułem o decyzji wiceministra była ciekawa. Bo i sama sprawa jest ciekawa. Odszedł człowiek mający dobrze płatny zawód, w którym realnie może zarobić 2-3 krotność ministerialnej pensji a jego rzeczywiste kompetencje w zarządzaniu tylko zwielokrotniają tę kwotę. Odszedł bez hamletyzowania podając realny powód i to powód dla większości zrozumiały. A państwo nie miało nic, czym mogłoby go zatrzymać. Chociaż w dość zgodnej opinii komentujących powinno przynajmniej spróbować.

Ludzie podzielili się na dwie frakcje. Dla uproszczenia powiedzmy: idealistów i materialistów. Idealiści twardo twierdzą, że praca państwowa jest „służbą”. I jako taka powinna być wykonywana przede wszystkim dla satysfakcji a wynagrodzenie powinno zapewniać jedynie „godne” życie (choć standard wynagrodzenia zapewniającego godne życie bardzo różni się w zależności od indywidualnych doświadczeń). Poza tym, (co nie ulega wątpliwości) członek rządu dysponuje mnóstwem innych profitów niedostępnych przeciętnemu Kowalskiemu, (choć normalnych dla każdego menagera średniego szczebla w korporacji). Materialiści reprezentują podejście Bieńkowskiej. Jak chłopie chcą ci płacić 30 tysięcy a zarabiasz 6 czy 9 to właściwie, na co czekasz? Jest z tobą coś nie tak?

Problem w tym ze w administracji piekielnie trudno oddzielić formalnie Misiewiczów od Warczyńskich. A pokusa, aby po zwiększeniu wynagrodzeń dla „profesjonalistów” ową pulę „profesjonalistów” uzupełnić zaprzyjaźnionym, młodym gibkim i zdolnym aptekarzem jest duża. A tych młodych zdolnych zawsze jest mnóstwo. Czy więc jest to niewykonalne? Otóż nie. Jest jak najbardziej wykonalne. Potrzebny jest tylko zawodowy korpus urzędniczy. Taki funkcjonuje tak w Wielkiej Brytanii jak i we Francji. I nie jest niczym niezwykłym, że najwyżsi urzędnicy ministerialni zarabiają więcej od ministra. Ponieważ to ci urzędnicy stanowią profesjonalny rdzeń i apolityczną (oczywiście tylko do określonych granic) kadrę, która latami zgłębiała tajniki zawodu. Minister to najmita, który kończy swoje urzędowanie po góra roku, dwóch dobrze, kiedy uda mu się poznać z imienia portiera w budynku ministerstwa.

W Polsce demontaż zalążka Służby Cywilnej trwa od lat. Solą w oku od zawsze były wymogi obsadzania na wyższych stołkach doświadczonych urzędników. Co w efekcie realnie ograniczało możliwość misiewiczowskich nominacji. Receptą SLD byli pełniący obowiązki. Receptą PiS Państwowy Zasób Kadrowy. PO postanowiła urzędników tolerować, ale zagłodzić brakiem waloryzacji wynagrodzeń. PiS cały koncept wyrzucił do śmieci. W tej sytuacji mamy do wyboru albo podnieść wynagrodzenia wszystkim pracownikom administracji (niepopularne) albo żadnemu (kontrproduktywne).

Receptą jest trasa na przełaj. Szeregowy urzędnik bieduje. Zwłaszcza w większych miastach gdzie parę tysięcy nie jest kwotą powalającą na kolana. Wyższe szarże utrzymywane są w stanie wegetatywnym. Niby zarabiają więcej i mają profity. Jest to jednak wciąż kilka razy mniej niż sektor prywatny. Polityczni nominaci i spora część wyższych szarż w samorządach wspomaga się więc zarządami spółek czy różnej jakości „działaniami eksperckimi”. To pozwala w jakimś stopniu zasypać lukę. Ale nie jest dostępne dla wszystkich stąd przypadek omawiany na wstępie a dodatkowo zawsze istnieje ryzyko ze uwikłany w sieć powiązań urzędnik nie będzie tak bezstronny i uczciwy jak być powinien.

W teorii powinien nastąpić wzrost wynagrodzeń połączony ze wzrostem wydajności pracy i redukcją liczby urzędników. Jest jedno małe, ale. To się jeszcze nigdy nikomu nie udało. Ale koncept jest uroczy.