Wybory samorządowe – refleksje i wnioski

1. Demografia – pierwszy wielki nieobecny kampanii, nie tylko tej zresztą. Połowa samorządów w najbliższych dwóch dekadach stanie przed katastrofą demograficzną o egzystencjalnym wymiarze. Nikt nawet nie udaje ze go to obchodzi. Bal na Titanicu trwa w najlepsze. Włodarze dumni są z mostów i dróg, ale nie zastanawiają się, kto będzie po nich jeździł. Smutne, ale niespecjalnie dziwi. Natomiast taka np. Łódź (i nie tylko) powinna naprawdę na poważnie zastanowić się nad długoterminowym planem likwidacji ¾ miasta. Zwijania mediów. Burzenia osiedli. Histeria? Spójrzcie w dane. To już się wydarzyło.

2. Internet – niby wszechobecny a tak naprawdę u 9/10 kandydatów nawet znalezienie biogramu graniczy z cudem. Część jest TYLKO na platformach społecznościowych większości poza nielicznymi plakatami nie ma nigdzie. Jest gorzej niż dekadę temu, bo nawet mediów lokalnych już nie ma.

3. PO – ofensywa i wiatr w żaglach. Wciąż etap miodowego miesiąca plus odzyskana TVP. Już sam brak szkalowania na Tuska 24/7 robi różnicę. Ale kompania bez konkretów tak krajowo jak lokalnie. Ot polityka miłości i nie pytajcie o więcej.

4. PiS – defensywa i to głęboka, że hej! Partia rozsadzana wewnętrznymi konfliktami i pustoszona kolejnymi falami odejść. Wydaje się, że rządzący celowo spowolnili czystki żeby nie mieć w samorządach potoku odwołanych polityków, więc większość PiSu i przystawek jeszcze żyje złudzeniami. Kiedy spadnie topór będzie za późno.

5. Zielona kurtyzana i ministrant – w kłopotach na poziomie krajowym, (co zaboli w sejmikach) w związku z kluczeniem w sprawie aborcji, ale lokalnie partnerstwo chyba udane. Uwiera to, co zwykle, czyli masa pozbieranych zewsząd kolorowych kandydatów, którzy niekoniecznie mają czystą polityczną kartę. Bardzo dużo ex PiSu ewakuowało się do TD. Cóż do przewidzenia. Nihil novi.

6. Niekompetencja – większość kandydatów niespecjalnie wie, czym w ogóle ten samorząd się zajmuje. Niektórzy zachowują się jakby do Sejmu kandydowali a nie do rady powiatu. Smutne i straszne. Trym bardziej, kiedy podobną skalę niekompetencji dostrzega się od radnych kończących kadencję. Ogólnie triumfy świeci filozofia „wystarczy być”.

7. Warszawa – kiedyś najważniejszy pojedynek kampanii dziś starcie Trzaskowskiego ze sobą. Oczywiście jest szansa, że Biejat sprawi niespodziankę i dojedzie do drugiej tury, co dla lewicy byłoby rzeczywiście triumfem (dla razemkowej V kolumny na granicy euforii), ale powiedzmy sobie szczerze jakby pozwolić kandydatce więcej mówić to sama pozamiatałaby swoje szanse najlepiej. Póki, więc milczy i jak mawiał klasyk „nie rozwiewa wątpliwości” jest w miarę ciekawie. Co można rzec o kandydacie PiSu? Cóż chyba pomylił miasta. Poza tym idealny następca Dudy można by wręcz powiedzieć nieautoryzowana kopia. Człowiek, który wywołałby entuzjazm w każdym małym miasteczku na ścianie wschodniej, do którego by przyjechał. Ale jakimś przypadkiem kandyduje na prezydenta Warszawy.

8. Wojna – nieobecny kampanii numer dwa. Schrony w mieście? A kogo to obchodzi. Ewakuacja? O czym Pan rozmawiasz. Bal na Titanicu. No chyba, że naziolki z Konfy tudzież JKMbis to wtedy Ukraina zła Rosja nie taka zła wiecie, rozumiecie. Wypieramy rzeczywistość a nie jesteśmy gotowi.

9. Predykcje? Koalicja rozjedzie PiS. Za pół roku to nie byłoby tak oczywiste, ale sam PiS tak skondensował wybory, że teraz poniesie konsekwencje, bo nie ma chwili na oddech, przegrupowanie i reorganizację. Na poziomie lokalnym widać wyraźnie odchodzenie od logo PiSu i w ogóle nie czuć efektu synergii, który w przypadku KO/TD/PSL/Lewicy jest wszechobecny. Dodatkowo działacze nie chcą zużywać kapitału, tak politycznego jak i rzeczywistego finansowego na wybory o niewielkim politycznym znaczeniu. Oddanie walkowerem większości dużych miast to gorzej niż zbrodnia, to błąd. Zwłaszcza, że we Wrocławiu czy Krakowie poparcie odpowiedniego kandydata mogłoby przynieść dobre rezultaty.

10. Wnioski? Kampania jakby obok rzeczywistych problemów. Wciąż echo starcia sprzed pół roku. Na poziomie krajowym uwertura do wyborów europejskich a w warstwie bardziej lokalnej udawanie, że wciąż żyjemy w bezpiecznym i przewidywalnym świecie. To mogą być kosztowne iluzje.

Izrael – dokąd to zmierza?

Wiele wskazuje, że izraelskie lotnictwo atakami dronowymi cynicznie wymordowało wolontariuszy niosących pomoc w Strefie Gazy. Wśród nich jednego Polaka. Jest to kolejny element rozprawy z Palestyńczykami, która ciągnie się od październikowych ataków Hamasu. Oczywiście zarówno działania Izraela jak i wcześniejsze ataki Hamasu nie przyniosą żadnego rozwiązania. Palestyńczycy, bowiem o tyle przypominają żydów, że ani na Bliskim Wschodzie nikt ich nie chce ani nie mają, dokąd uciekać. A Izrael przypomina Rosję gdyż zaangażował się w konflikt, z którego nie ma żadnego politycznego wyjścia.

Jest oczywiście i drugie dno. Znowu podobne nieco do rosyjskiego. Otóż tak jak przegrana w Ukrainie oznaczałaby koniec Putina tak zakończenie lub choćby zamrożenie konfliktu w Izraelu oznacza koniec Netanjahu. Koniec nie tylko polityczny, ale także zupełnie przyziemne aresztowanie i skazanie w licznych procesach korupcyjnych. Wojna, więc trwa i trwa mać. Chociaż po drodze wykańcza nie tylko izraelską gospodarkę i turystykę (tę ostatnią zresztą także w krajach ościennych m. in. w Egipcie), ale też dużą część międzynarodowej sympatii. Bo też Izraelem rządzi koalicja, która śmiało można określić mianem faszystowskiej tak w ideologii jak i działaniach. Obecnie metody, stosowane tak wewnątrz Izraela jak i na terytoriach palestyńskich, coraz bardziej wskazują na chęć ideologicznego przejścia z f do n.

Tylko, że nie jest tak łatwo „pozbyć się” kilku milionów Palestyńczyków, którzy po „czarnym wrześniu” traktowani są w krajach arabskich jak zaraza. Poza tym trudno nie zauważyć, że długi konflikt osłabiający Izrael jest właściwie całemu otoczeniu na rękę. Radości nie kryje Iran w jakimś stopniu inicjator całej awantury, a i reszta krajów zatoki przycięcie coraz bardziej aroganckiemu Izraelowi pazurków traktuje, jako rzecz raczej pozytywną. Niezadowoleni są tylko najbliżsi sąsiedzi: Egipt, Liban, Jordania czy Syria liczą się z tym, że w jakiejś formule ostatecznego rozwiązania kwestii palestyńskiej te miliony uchodźców mogą zostać wypędzone w ich kierunku. Wszak koledzy Bibiego z rządu nie raz o tym wspominali. O potopieniu w morzu także.

O jednym wszak Netanjahu zdaje się nie pamiętać. Otóż Izrael to nie Rosja i jakakolwiek autarkia jest tam niemożliwa. A dalsze przeciąganie konfliktu i kolejne etniczne czystki stanowią w zachodnim świecie coraz większy problem polityczny. W amerykańskich wyborach sympatia dla Izraela znacznie się kurczy a wyborców arabskich jest więcej od tych żydowskich. Dodatkowo Arabowie w USA są właśnie swing voters często w swing states. Jeżeli więc Bibi swój kraj przehandluje za iluzję wolności osobistej to i Biden i Trump zdecydowanie przehandlują wsparcie dla Izraela za wygrane wybory.

Rosja – dlaczego to jeszcze stoi?

Ostatni miesiąc obfituje w analizy wojny w Ukrainie, które wahają się od kasandrycznie fatalistycznych do umiarkowanie katastrofalnych. Ba, w prasie pojawiają się wywiady niedwuznacznie sugerujące pojawienie się ruskich czołgów nad Wisłą już w 2028 roku. W centrum wszystkiego stoi Rosja. Kraj, który według wszelkich racjonalnych przesłanek powinien błagać zachód o zakończenie konfliktu. A mimo wszystko się trzyma, choć obserwacje z zewnątrz wskazują, że w szeregu obszarów do załamania może dojść w każdej chwili. Pochylmy się, więc na chwilę i zastanówmy się, co przemawia na korzyść a co obciąża Rosję na przednówku 2024 roku.

Na początek o mocnych stronach. Zdecydowanie Putinowi udało się skonsolidować władzę. Bunt Prigożyna był punktem zwrotnym. Po nim nastąpiły czystki i wymiana sporej liczny wojskowych a także egzekucja (na modłę rosyjską) samego sprawcy. Dziś pozycji Putina nikt już otwarcie ani nie krytykuje ani nie kwestionuje. Jest on Hegemonem. Druga kwestia to opanowanie burdelu na froncie. Armia rosyjska w mniejszym stopniu zaczyna przypominać pospolite ruszenie a w większym regularne wojsko. Gra w defensywie pozwoliła na ustabilizowanie kadrowe jednostek i przejście nawet do punktowych taktycznych ataków. No i wreszcie działania na arenie międzynarodowej przynoszą pewne efekty. Prorosyjskie elementy w Europie odniosły sukcesy tak na Słowacji jak i w Holandii. Są to oczywiście sukcesy umiarkowane tym niemniej jednak generują wsparcie dla starej węgierskiej marionetki i zwiększają ciśnienie na zamrożenie konfliktu. Podobno udało się ustabilizować na stabilnym poziomie produkcję uzbrojenia i amunicji, ale tu informacje są dość sprzeczne a paniczne dostawy z północnej Korei raczej tej tezie przeczą. Tym niemniej warto podsumować ustabilizowanie frontu i wytworzenie pewnego potencjału ofensywnego.

No i teraz przechodzimy, do ale… Śledząc to, co dochodzi z rosyjskiej gospodarki nie sposób nie zauważyć, że pacjent jest na wielu poziomach w stanie przedzawałowym. Trzecia część budżetu idzie na cele wojenne (a to tylko wydatki bezpośrednie z pośrednimi to pewnie i połowa), inflacja jest o krok od wkroczenia na ścieżkę galopu, rubel zbliża się do śmieciowych wartości będąc w zasadzie niewymienialny. Telewizor nie zgadza się z lodówka w sposób nienotowany po 89 roku a poziom materialnej smuty zaczyna doganiać przeklęte czasy późnego Jelcyna. Straty łączne w „operacji specjalnej” już dawno przekroczyły wszystko to, co po II wojnie wydarzyło się w Rosji i ZSRR. Mielone są całe roczniki młodzieży z gubinki. Ukryta mobilizacja kładzie głowy w kolejnych szturmach na ukraińskie wsie. A ci, co wrócili są właściwie tykającymi bombami.

I mimo wszystko jednak ten kolos stoi i gryzie. I jest niebezpieczny. Jak bardzo? Problem z odpowiedzią na to pytanie wiąże się z brakiem stress testów na całym organizmie. Bunt Prigożyna pokazał, że ta pozornie trwała konstrukcja potrafi rozpadać się błyskawicznie. Zastanawia, więc co się stanie w momencie większych buntów na tle ekonomiczno-społecznym (np. matki i żony żołnierzy, pierwsze oznaki już były) lub etnicznym (sytuacja na Kaukazie może potencjalnie uruchomić i Czeczenów i Inguszy zwłaszcza, że pomoc z Azerbejdżanu może na tyle odwrócić uwagę Rosji, aby pozwolić na załatwienie porachunków z Armenią). Stale intryguje postać Nawalnego. Wobec bezwzględnej rozprawy z Prigożynem sam fakt tego, że Nawalny jeszcze oddycha jest intrygujący.

Do tego stale mam wrażenie, że długofalową strategią Waszyngtonu jest powolne wykańczanie Rosji bardziej ekonomiczne niż militarne. Wojsko ukraińskie otrzymuje uzbrojenie stopniowo, w tempie, które rosyjskiej armii raczej nie tyle niszczy, co ją eroduje. Upadek powinien być kontrolowany z obawy o atomowe arsenały. Co brzmi logicznie, ale mam obawy czy upadek realnie może być całkowicie kontrolowany. Zwłaszcza, że wsparcie dla Ukrainy w samym Waszyngtonie stało się liną do przeciągania między proputinowskimi politykami partii republikańskiej a demokratami. Którzy zresztą mają swoich własnych onucowych szaleńców.

Co więc nas czeka w 2024 roku? Z rzeczy pewnych ukraińskie F-16. A walka o niebo nad Ukrainą może dać nowa nadzieję. Bez frazesów o gamechangerach. Ale z utylizacją kolejnych setek tysięcy onuc. Warto, aby także postarać się o nowe polityczne otwarcie. Liczę na Sikorskiego. Bo Zelenski ewidentnie wymaga pomocy.

Świeży palestyński trup

Świeże groby zawsze wzruszą, niezależnie gdzie kopane,

Jak porosną wyjdzie na jaw, kto szczuł i co było grane.

Jacek Kleyff „Telewizja”

Źle jest urodzić się Palestyńczykiem, jeszcze gorzej Palestyńczykiem w Strefie Gazy. Ponad dwumilionowe getto na terenie Izraela to typowe „boiling vessel” gdzie sprasowano masę ludzi bez pracy, przyszłości i nadziei a teraz pół świata dziwi się, że ci ludzie chcą tych, co ich tam zamknęli powybijać. Oczywiście nie wszyscy, zapewne zdecydowana mniejszość, ale poparcie arabskiej ulicy dla Hamasu jest na tyle entuzjastyczne, że istnieje spory problem w odróżnieniu tych „niewinnych” od współsprawców zwłaszcza, że sam Hamas używaniem cywilów i rodaków, jako żywych tarcz bynajmniej się nie brzydzi. Po każdym izraelskim ataku powstają, więc „soczyste” obrazki zabitych kobiet i dzieci. Poniekąd przecież o to właśnie chodziło. Ludzie to w Palestynie towar najczęściej jednorazowego użytku. Samym Palestyńczykom z Gazy i arabom ogólnie widok przywództwa Hamasu, którzy prywatnymi odrzutowcami przemieszczają się między jednym a drugim studiem TV bynajmniej nie przeszkadza. Ot bliskowschodnia norma.

Palestyńczyków Arabowie wolą zresztą wspierać z oddali. Od czasu wydarzeń w Jordanii i Libanie można odnieść wrażenie, że Palestyńczycy traktowani są w krajach arabskich niczym zaraza. Niebezpieczna i destabilizująca. Dla ukojenia sumienia posyła się pieniądze, ale nikt nie kwapi się do wsparcia w boju a jak już wspominałem na blogu faszyzujący Izrael stał się od kilku dekad wręcz pożądanym sojusznikiem. Atak na Izrael był, więc w pewnym wymiarze wyrazem skrajnej desperacji Hamasu, który stanął przed perspektywą całkowitego zakończenia wsparcia ze strony państw arabskich. Zresztą Arabia Saudyjska wciąż wydaje się mieć ochotę na zakończenie wsparcia dla „sprawy palestyńskiej”, bo regionalne mocarstwo Izrael ma wiele więcej do zaoferowania niż Izrael Palestyna a coraz głębsze powiązania Palestyńczyków z Iranem sprawiają, że wsparcie dla nich jest w istocie wsparciem największego wroga.

Na krótką metę na obecnym kryzysie korzysta Iran i przede wszystkim Rosja. Na krótką metę, bo paraliż Hamasu i potencjalne rozbicie Hezbollahu mocno uderzy w strategiczne pozycje Iranu na wybrzeżu Morza Śródziemnego. Rosja natomiast trwale psuje sobie kordialne do niedawna relacje z Izraelem. A ledwie ją stać na utrzymanie obecnego kontyngentu w Syrii gdzie odpalenie kolejnej fazy wojny domowej jest zawsze możliwe. Niespodziewane, choć nie nieoczekiwane jest zaangażowanie Turcji. Ale to kolejny kolos na glinianych nogach. Wewnętrznie w gospodarczych kłopotach władza Erdogana jest pozornie bardzo silna, ale jak znacząco może ją nadwątlić trwający ekonomiczny kryzys tego nie wiemy.

Mam, więc wrażenie, że poza gestami wszyscy jednak wolą odwrócić wzrok. W końcu świeżość palestyńskich zwłok w mediach szybko minie. A Izrael ma pieniądze i technologie. Wart jest mszy. Arabska ulica głośno krzyczy, ale jej władcy mają jej opinie w niewielkim poważaniu.

(Ludowe) Wojsko Polskie a.d. 2023 – oficerowie wyklęci

Wojsko to zjawisko ciekawe samo w sobie. A oficer w wojsku jest chodzącym paradoksem. Z jednej strony wiele wysiłku wkłada się w coś, co w kościołach nazywa się „formacją” a co polega na zniszczeniu samodzielności i przygotowaniu umysłu na odbiór i natychmiastowe i bezrefleksyjne wykonywanie rozkazów. Z drugiej strony na współczesnym polu walki tak podoficer jak i oficer to powinni być ludzie, którzy są przede wszystkim samodzielni i ogarnięci.

O dziwo na zachodzie jakoś się to udaje. Może wpływ na to ma uzawodowienie armii, może napływ nawet na stanowiska podoficerskie ludzi z wyższym wykształceniem. Faktycznie jednak w krajach rozwiniętych profesjonalny korpus tak podoficerski, jaki oficerski, co do zasady reprezentuje zupełnie przyzwoity poziom intelektualny a generalicja czasami zawiera w swoich szeregach ludzi, których można określić błyskotliwymi.

Wschód? Cóż tu zasady są „nieco” inne. To świat armii masowych, które mają stanowić „maszynę” i mechaniczne przedłużenie woli kierownictwa. To tradycyjnie rozumiana rola wojskowego dowodzenia, która oczekuje, że rozkaz zostanie wykonany natychmiast i w miarę możliwości literalnie niezależnie od jego sensu czy zakładanych strat osobowych. Szczególnie dobrze widoczne było to podczas II wojny światowej, ale i współcześnie w konflikcie ukraińskim ataki falami żołnierzy na dobrze okopane pozycje to coś, z czego Rosjanie są wręcz dumni. Najpewniejsza drogą awansu było i pozostaje mechaniczne i automatyczne wykonywanie rozkazów przełożonych. Trybik w maszynie nie ma myśleć on ma się obracać. A to już „czynniki zwierzchnie” zdecydują jak i w która stronę.

Teraz dochodzimy do naszego (L)WP płynnie łączącego sowiecką tradycję z NATOwską nowoczesnością. Mamy dowódców, których przyjemnie poobserwować i wydaje się, że są to ludzie, którzy raczej przewodzą niż poganiają. Ale jest też sporo kadry żywcem sklonowanej z klasycznego sowieckiego wzorca. Mam też nieprzyjemne wrażenie, że awansowani są raczej przedstawiciele kategorii nr 2. Dlaczego to istotne? Bo koncepcja armii 300 k (a realnie wszystko powyżej 150 k) wymaga restytucji poboru. A jeśli tak istotna zmiana ma nastąpić to warto wiedzieć w czyje ręce pójdzie młode pokolenie i czy nie dojdzie do szybkiego odtworzenia największych patologii schyłkowego PRLu. I nie ukrywam, że obawy istnieją, kiedy słyszy się różne fantazje byłych i aktualnych dowódców o „zmężnieniu” wskutek służby wojskowej czy też „nabyciu tężyzny fizycznej”. A już dyżurne, „bo co to za facet, co nie był w wojsku” klepane jest do wymiotów. W tej sytuacji dyskusji o służbie wojskowej kobiet nie warto nawet zaczynać.

W armii amerykańskiej, (którą większość krajów świadomie czy nie przyjmuje za wzór i punkt odniesienia) taki typ betonowego twardziela jest ostatnio eliminowany z paragrafu określanego, jako „toxic leadership”. Okazuje się, że w dobie kłopotów z rekrutacją jednostka, z której ucieka 50% składu rocznie, ponieważ tworzymy „best of the best of the best” to nie jest dobry interes. A bojowa przydatność takich jednostek bywa wbrew pozorom mniejsza niż takich gdzie ludzie po prostu lubią tak dowódcę jak i kolegów. Bo oficer to może nie jest zupa pomidorowa żeby do wszyscy lubili, ale jak masz dla kogoś narażać życie to sprawa bywa niezwykle istotna. Co wschód pokazuje dosadnie.

Problem w tym że oficerowie o charakterze z (L)WP mają te niemiłą cechę że potrafią przypodobać się przełożonym. I awansują. Co nieuchronnie prowadzi do opanowania struktur przez generalicję, która w marszałku Spychalskim wzbudziłaby ciepłe uczucia. Czy to dobra ścieżka rozbudowy? Moim zdaniem niekoniecznie.