Techniczni

Profesor Gliński jest jak szczeniaczek. Trzeba serca nie mieć żeby go kopnąć, bo tak sympatycznie się uśmiecha. Jarosław Kaczyński wybrał dla niego rolę życia, do której zresztą mówiąc delikatnie umiarkowanie się nadaje. Sam pomysł zresztą na „techniczny” gabinet w sytuacji stabilnej większości rządowej i podzielonej i słabej opozycji jest w najwyższym stopniu oryginalny. Problem polega na tym, że ten „gabinet” ma rzeczywiście „techniczny” charakter a głosem, sumieniem, umysłem i ziałem PiSu jest Jarosław Kaczyński. Tylko patrzeć jak Premier Gliński zacznie o tym zapominać.  A wtedy biada, oj biada.

Najciekawszą indywidualnością tego konglomeratu płaczek jest „minister” Rybiński. Człowiek, który wybrał dla siebie rolę Pytii europejskiej gospodarki, oferując coraz to bardziej katastrofalne prognozy i próbując zrobić interes na panice. Ostatnio dyspozycyjny ekonomista prawicowej opozycji chętnie walący w rząd wg. bieżącego zapotrzebowania. Okrutnie zresztą w swoich prognozach niewiarygodny a przy tym wyraźnie przeceniający rolę jednych czynników (demografia) a lekceważący innych (wspólny interes krajów strefy euro). Zyta Gilowska to był jednak autorytet w dziedzinie publicznych finansów, kobieta, której kompetencji nie można było zanegować. Teraz PiS ma ogromną dziurę na froncie gospodarczym, którą desperacko łata, czym tylko się da. Może Prezes zainwestowałby w zatrudnienie ekonomisty z prawdziwego zdarzenia?

Reszta technicznych to już tylko bezbarwna pulpa zbierana at hoc do projektu skazanego na klęskę i „przykrytego” kwestia abdykacji Papieża i konklawe. Dodatkowo Tusk rusza w Polskę, co Prezesa kolejny raz spycha do defensywy. Bo Premier w Polskę rusza z prezentami w postaci miliardów euro.  Kolejny raz władza wykorzysta bonusy wynikające z tego ze jest władzą.
 

Jako ciekawostkę wskazuję tylko, oddanie przez PiS walkowerem łatwych spraw. Nie stał się PiS obrońcą kościoła w sporze o Fundusz Kościelny (punkty u hierarchów). Kiepsko rozegrano (a właściwie wcale) spór o związki partnerskie, który sprowadził się do rozgrywki wewnątrz PO.  Działania recenzenckie ministrów przed planowaną rekonstrukcją rządu były nieomal żadne. Pokłady frustracji w edukacji, szkolnictwie wyższym, służbie zdrowia są zupełnie politycznie nieobsłużone. A partia po kolejnych egzekucjach politycznych znaczących graczy jałowieje i marnieje. Kiedy Prezes jest w gorszej kondycji całość działań traci dynamikę i inicjatywa idzie na lewo.

Nie żeby mi to jakoś tam szczególnie przeszkadzało.

Liberalizacja kościoła – polityka samobójcza

     Śmieszą mnie wezwania polskich liberałów (w większości zresztą dumnie obnoszących się ze swoim ateizmem tudzież agnostycyzmem) do tego by kościół katolicki się zmienił. Przytulił lesbijski i gejów, pożenił księży, dopuścił wiernych do zarządzania parafią i w ogóle był taki bardziej świecki a możliwie mniej kościelny.

     Patrząc na to wszystko z punktu widzenia kościoła katolickiego jest to polityka nie tyle głupia, co autodestrukcyjna. Aby się o tym przekonać wystarczy się udać za zachodnią czy północną granicę i odwiedzić dowolny z krajów protestanckich. Kościoły protestanckie najpierw oddały niezależność na rzecz trwałych związków z państwem. W kolejnym kroku porzuciły ortodoksję (wszak w XX wieku była już passe) na rzecz polityki tolerancji i swobody opartej na zasadzie "Bóg kocha wszystkich". Gdzieś po drodze jednak stała się rzecz nieoczekiwana, odpadli wierni. Skoro za brak uczestnictwa w kościele nie groziły sankcje ani państwowe ani społeczne a "Bóg kochał wszystkich" to sami przyznacie, że odmrażanie sobie tyłka na cotygodniowej mszy i słuchanie coraz mniej przekonujących kapłanów przestało mieć sens. Protestanci utracili poczucie moralnej wyższości, wszystko stało się negocjowalne. Po drodze rozsypała się organizacja i infrastruktura. Dziś w Oslo czy Kopenhadze napotykając kościół nie zastanawiamy się "katolicki czy protestancki", ale raczej "pizzeria czy dyskoteka".

     Katolicy, mimo reform II soboru Watykańskiego, zachowali wszystko to, czego pozbawili się protestanci. Silną autonomię, twarde zasady (nie ma znaczenia słuszne czy nie) i społeczne a w wielu krajach także instytucjonalne mechanizmy naganiające i wychowujące trzódkę. Kościół katolicki to silny partner do negocjacji, obficie obdarzony dobrem doczesnym i potrafiący je utrzymać. Potrafi także dyscyplinować kadrę, utrzymał przekonanie wiernych o moralnej wyższości, ma zaplecze w polityce. Jest partnerem, z którym trzeba się liczyć w dodatku takim, z którym państwom funkcjonującym coraz bardziej na korporacyjnych zasadach po prostu dobrze się dogaduje.

     A teraz kościół miałby to wszystko porzucić na rzecz niepewnego bytu opartego o hasło "postęp". To, co w rezultacie stanie się na pewno, to utrata części wiernych. I to tych najwartościowszych organizacyjnie czy finansowo. O ile liberałom mogą nie pasować, co bardziej radykalni katolicy w rodzaju Tomasza Terlikowskiego czy popierające "Radio Maryja" babcie, to oni właśnie gwarantują kościołowi stałe dochody i organizacyjną siłę. W zamian oczekują jedynie trzymania się tradycji i tylko takich zmian, jakie są niezbędne. Kościół może przegrywać bitwy polityczne (aborcja, związki partnerskie) i pewnie w końcu je przegra, ale nie może stracić poparcia swojego twardego rdzenia. To, bowiem skutkuje upadkiem struktury i w dalszej perspektywie dyskoteką zamiast lokalnej parafii.

     Najlepszym, dla samego kościoła, nowym papieżem nie będzie, więc reformator i liberał, ale twardy konserwatysta, który zdyscyplinuje strukturę i utwardzi politykę. Nie jest to może dobra wiadomość dla tych, którzy widzą w kościele musical "Jesus Christ Superstar", ale z punktu widzenia przetrwania i rozwoju instytucji najlepsze wyjście.

Wymrzemy, naprawdę?

     Ostatnie kilka lat jest okresem katastrofalnych prognoz demograficznych. Za 3-4 dekady staniemy się społeczeństwem niedołężnych staruszków, którym nikt nie będzie nawet w stanie podać szklanki wody. Rodzi się zbyt mało dzieci i trend się utrzymuje itd., itp. Te prognozy opierają się na twardych danych stad polemika z nimi na gruncie tu i teraz jest trudna. Spróbujmy jednak pospekulować.

     Polska nie jest jedynym krajem z problemem demograficznym. Mniej lub bardziej dotykał i dotyka on całą Europę. Logicznie rzecz biorąc w społeczeństwie (względnego!) dostatku posiadanie dzieci nie jest priorytetem. Dla pokolenia naszych rodziców nawet kawalerka była szczytem marzeń, nam wizja dwójki dzieci w jednym pokoju wydaje się rodzicielskim koszmarem. Jest multum innych czynników wpływających na to, że dzieci rodzi się mniej. Jednak wszystkie powstające prognozy zakładają ze pustka demograficzna pojawiająca się w kraju nie zostanie zapełniona. A to już założenie dyskusyjne.

     Polska ma w swoim bezpośrednim otoczeniu, co najmniej kilka mniej zamożnych krajów. To samo ssanie, jakie dla Polaków ma Wielka Brytania i Niemcy będzie oddziaływać na młodzież z Białorusi, Ukrainy, Rosji czy też terenów dawnego ZSRR. To nie jest trend widoczny obecnie przy 14% bezrobocia, ale mówimy o perspektywie dekad. I to jest ta lepsza informacja. Bo największym rezerwuarem młodej siły roboczej nie jest wschód a południe, czyli Afryka i to zarówno ta arabska, jak i "czarne" serce kontynentu. Tutaj także staniemy przed nieuchronna koniecznością zasymilowania kilku milionów mieszkańców zdecydowanie innych kulturowo od nas.

     Pytanie czy nie zacząć już teraz. Czy przez rozsądną akcję osiedleńczą nie promować przyszłych elit emigracyjnych. Jeśli ktoś dziś widzi w pośle Godsonie jedynie maskotkę sejmową nie ma racji. To jest właściwie forpoczta kolejnych dekad i mądra, choć nieplanowana inwestycja naszego kraju. Jeżeli będziemy potrafili stać się atrakcyjnym, może nie wielokulturowym, ale względnie tolerancyjnym, przystankiem dla Afryki wiele zyskamy. To samo dotyczy Azji (dziwi mnie, że nie mamy wietnamskiego posła). Kościół, który dla wielu stanowi dziś byt archaiczny może odgrywać niezwykle pozytywną rolę w asymilacji tych mniejszości zwłaszcza, że np. od dawna mamy dużą łatwość przyciągania azjatyckich katolików a religia może stanowić istotny czynnik redukujący społeczne uprzedzenia.

     Moja rada, prognoz słuchajmy z uwagą, ale tymi katastroficznymi zbytnio się nie przejmujmy.

     Wpis dedykuję wszystkim akcjonariuszom i twórcom funduszu Eurogeddon. Komornika życzę!

Palikot, czyli wiele hałasu o nic

     Janusz Palikot ma podobną właściwość, jaką miał Andrzej Lepper. Jest Politykiem o niesamowitym potencjale, ale z zaprogramowanym mechanizmem autodestrukcji. Wczoraj udowodnił to znakomicie na konferencji prasowej, którą rozpoczął językiem niemal ewangelicznym po to by zakończyć swojskim "kurestwem". I właściwie do końca nie wiadomo, o co chodziło. Mam tylko nieodparte wrażenie ze sam Palikot zaplątał się w swoich własnych gierkach. Gdyby zamiast Grodzkiej był Biedroń, (który wytrwale pracuje na akces do PO pod koniec kadencji) sprawa przeszła by gładko, Nowicka zostałaby odwołana, zlinczowana prasowo, a Palikot by triumfował. Starannie jednak wybrał kandydatkę, która dla większości sejmu była nie do zaakceptowania. I przegrał, choć obecność we władzach sejmu Pani Marszałek niepopieranej a wręcz otwarcie negowanej przez swoją macierzystą partię jest nieco kuriozalna.

     Sama Pani Marszałek bierze się podobno za nowe projekty polityczne, których szansa powodzenia nie jest oszałamiająca. Można pokusić się o prognozę "przytulenia" Pani Nowickiej przez SLD gdzieś tak w okresie roku, półtorej, bo młot na Palikota będzie z niej znakomity, trzeba tylko poczekać aż sprawa premii przyschnie i wyparuje z gazet. Koniec, końców Ruch Palikota i sam jego autor zaliczyli ogromną medialną wpadkę, która będzie ich jeszcze długo ścigać.

     Ruch Palikota jest partia jednego człowieka. I to nie w znaczeniu silnego przywódcy jak Kaczyński czy Tusk, ale właściwie inicjatywa prywatna. Własnością i całkowitym patrymonium lidera i twórcy. Można oczywiście podkreślać to, jak trafił w niszę liberalno/antyklerykalną, ale ten konglomerat dziwnych postaci niewiele ma ze sobą wspólnego, poza twórcą ugrupowania. Właściwie o Ruchu Palikota trudno powiedzieć coś poza wojującym antyklerykalizmem. Cała reszta poglądów na różne sprawy wygląda na tworzone ad hoc w zależności od sytuacji i popularności tematu. Skąd więc Nowicka miała wiedzieć o tym ze palikotowcy nie biorą premii? Prawdopodobnie przed wybuchem afery nikt z nią nie rozmawiał i nie mówił, że to ważne. Swoją drogą ta gorliwość Palikota do odbierania własnym członkom pieniędzy nie znalazła żadnego odzewu wśród reszty partii. Widać u niego tę butę nuworysza, nie do końca skłonnego zaakceptować zastany układ. Co było by całkiem orzeźwiające, gdyby miało jakiś kierunek, a nie było uderzaniem na oślep w poszukiwaniu taniego poklasku. Janusz Palikot chce być Cyceronem jednak wciąż pozostaje klaunem.

Krzywa popytu

     Ekonomia nie jest może nauką ścisłą, jednak istnieją pewne uniwersalne zależności. Im dobro droższe tym mniej osób je kupuje. Niby proste a jednak zbyt skomplikowane dla wielu.

     Komunikacja miejska. Ceny rosną, co roku. Przyczyny są zawsze te same: drożejące paliwo, wymiana taboru etc.  Ale komunikacja miejska nie jest jedynym sposobem dotarcia do pracy. Mamy rower, samochód a w ostateczności i własne nogi. I coraz częściej z tej alternatywy korzystamy. Nie, dlatego że byśmy nie chcieli jeździć autobusami czy tramwajami (bo tabor rzeczywiście znacznie ostatnio odmłodniał i wygoda nie jest taka zła), ale w zatrważająco wielu miastach dojazd samochodem, nawet przy uwzględnieniu amortyzacji tegoż, jest tańszy od dojazdu autobusem czy tramwajem. A to już logiczne nie jest. Co ciekawe z każda podwyżką cen biletów spada liczba pasażerów i bezwzględnie liczone dochody. Jest to, więc polityka przeciwskuteczna i głupia. Dlaczego więc tylu włodarzy i radnych wciąż ja stosuje?

     PKP zakupiło pociągi Pendolino. Zakupiło we właściwy sobie sposób, więc na trasy, na których nie będą mogły rozwinąć max. Prędkości, przepłacając, ignorując fakt, że ma dobrych krajowych producentów tego samego (PESA).  Teraz w kolejnym przebłysku geniuszu ceny biletów na trasie Warszawa-Gdańsk chce kalkulować w kwocie przekraczającej 200 zł. Już wyobrażam sobie zdziwienie decydentów, kiedy nowe pociągi wozić będą głównie powietrze. Za to w komfortowych warunkach. Znowu teoria krzywej popytu okazała się materią zbyt skomplikowaną dla polskich menagerów PKP.

     Minister finansów (ekonomista!, podobno) podwyższył VAT w rezultacie, czego przychody spadły. Teraz łapczywie spogląda w kierunku akcyzy, co sprawi ze wódkę będzie w PL kupować jeszcze mniej ludzi a samochody nowe już tylko ostatni naiwni. Znowu coś, co dostrzega przeciętny Kowalski profesorowi ekonomii wydaje się nie do ogarnięcia. Może w grejt britejn ta ekonomia działa jakoś inaczej?

     Uczmy własne dzieciaki podstaw i ekonomii i logiki. Może kolejne pokolenie da radę zrozumieć to, co oczywiste.