Ukraina i Rosja, czy gotowanie żaby dobiega do końca i jaki będzie sposób podania?

Ostatnie pół roku przyniosły zdecydowana zmianę w relacji Ukraina – świat. Ogromna część państw stojących okrakiem w kwestii pomocy dla broniącego się kraju przeszła do dość entuzjastycznego tak! Z kolei Rosja zaczęła w sensie gospodarczym naprawdę grzęznąć. Czy można, więc przyjąć, że wojnę czeka korzystne rozstrzygnięcie?

Odpowiedź jest zwyczajowa i tak i nie.

Wiele wskazuje, że roztropne działania Ukraińców i duży strumień dostaw z zachodu (w tym naprawdę sporo ciekawej i precyzyjnej broni) doprowadzą do przełomu na froncie. Zbyt wcześnie by wyrokować o skali tego przełomu, ale obecnie obserwowany stan rosyjskiej armii i jej przejście do obrony wskazuje, że może on być znaczący. Niestety mamy tez do czynienia z innym zestawem problemów tak z Ukrainą jak i z Rosją. Zwycięstwo będzie kosztowne. Nie materiałowo, bo to zachód kolektywnie ogarnie, ale w sensie ludzkim. Ukraina straszliwie się wykrwawia nie tylko w sensie ofiar, ale też wyludniania kraju i trwania w gospodarczym zawieszeniu. Owszem świat i Europa dadzą radę jeszcze przez 1 czy 2 lata utrzymywać gospodarczo Ukrainę, ale „co to za życie”. Nacisk na uspokojenie sytuacji i zamrożenie konfliktu będzie rósł.

Zginęło, jeśli wierzyć Ukraińcom 200 k Rosjan. Oznacza to pewnie z 2x tyle trwale niezdolnych do walki. To czyni z tego konfliktu najkrwawszą wojnę Rosji od 1945 roku (niemal dwukrotnie więcej niż w sławnej wojnie zimowej i trzynastokrotnie! więcej niż w Afganistanie). Tylko, że jakkolwiek bezdusznie to brzmi zbyt mało krwawą. Aby złamać Rosję, jeśli wierzyć Peterowi Zeihanowi licznik musi dobić do pół miliona. To nie jest poza zasięgiem Ukraińców pytanie tylko, za jaką cenę. I w jakim stanie „kolektywny zachód” chce owa Rosję zobaczyć. Pamiętając o wszystkich tysiącach nuklearnych głowic. I narodzie pijanym poszukiwaniem dawnej chwały. Rosja na Ukrainie przez „maszynkę do mięsa” przepuszcza swoją demograficzną przyszłość, zwłaszcza demograficzną przyszłość azjatyckiej części. Szkody w pokoleniach dwudziestolatków z zauralskich prowincji będą na poziomie wielkiej wojny ojczyźnianej z tym, że poziom zastępowalności pokoleń będzie zdecydowanie gorszy. Kobiety znajdą partnerów w Chinach i Indiach (obydwa kraje z poważnymi deficytami płci żeńskiej). Pytanie, kto będzie w sanie kontynuować eksplorację bogactw naturalnych stanowiących podstawę utrzymania reżimu w części europejskiej. I kto będzie od Rosji kupować surowce?

Bo wymarzony „business as usual” nie nastanie. Rosja jest stracona dla Europy Zachodniej, jako partner. Nie z braku chęci po obu stronach. Tylko, że (jak z przerażeniem odkryły Niemcy) pomiędzy Europą Zachodnią a Rosja coś się jeszcze znajduje. A te kraje nie są i nie będą zainteresowane tym, aby sytuacja wróciła do normy, bo doskonale zdają sobie sprawę, że kolejna wojna może być o ich terytoria. Nikt w Europie Środowej nie kupi „demokratyzacji” Rosji. A instrumentów do blokowania tego kraju istnieje wystarczająco wiele. Z kolei wymarzony kierunek azjatycki ma własne ogromne kłopoty. Chiny grzęzną w morzu absurdalnych inwestycji, które padają jedna po drugiej a kraje mające tworzyć nowy „jedwabny szlak” coraz częściej stają się państwami upadłymi. Chińskie pieniądze zamiast dobrobytu przynoszą jedynie korupcję i neokolonialna skalę zależności. W dodatku za niezbędną do eksportu infrastrukturę i technologię nikt w Azji nie kwapi się płacić a Rosja nie ma pieniędzy i możliwości, aby samodzielnie ją wybudować. A „przyprawa musi płynąć” ze złóż w permafroście, bo gdy te przestaną wydobywać to tak prędko z powrotem nie zaczną.

Wyzwaniem jest, więc złamanie Rosji, ale jej nie załamanie. Nie wiem czy jedno jest możliwe bez drugiego. To, co wiem i to, co coraz wyraźniej widać to to, że nadchodzące lato i jesień ukształtują Europę i świat na dłuższy czas.

Ps. Dziś zamiast obrazu zdjęcie Anatolija Grachova pokazujące jak kończyli w ZSRR weterani wielkiej wojny ojczyźnianej. Cena o której Rosjanie nie chcieli pamiętać a o której Ukraina im przypomni.

Rok wojny

Trudno być prorokiem, jeśli chodzi o wojnę na Ukrainie. Sprzecznych sygnałów jest mnóstwo a realne ruchy na froncie jednak dość nieznaczne. Co jednak wciąż należy traktować, jako znaczący postęp zważywszy na to, że jeszcze rok temu Ukraina miała nie przetrwać trzeciej doby walk. Co jak się później okazało nie było twierdzeniem zupełnie pozbawionym podstaw.

Ciekawe rzeczy dzieją się w rosyjskiej ekonomii. To w żadnym razie nie jest kierunek Korei Północnej zwłaszcza, że mimo sankcji i embarg sprzęt wciąż płynie. Ale też docieramy do punktu, że zaczyna kończyć się kasa. W jednym putinowcy mają rację – walczą z „kolektywnym zachodem”. A ten doszedł do wniosku, czasami samodzielnie, czasami „zachęcony” przez USA, że na imperialistyczne wojenki nie pozwoli. Nie z miłości do Ukrainy, ale z czystego pragmatyzmu. Pax americana był po prostu tani. Jego brak powoduje powrót do militarnych budżetów na poziomie 2-2,5% PKB. A to w starzejących się społeczeństwach Europy i Azji recepta na katastrofę.

Rubel powinien dotrwać do połowy roku. Co potem zobaczymy. Nic dobrego. Dla Rosji. Ale to tylko symptom. Przyczyny są wiele groźniejsze. Zachód odciął Rosję od dochodów. Nie całkowicie, ale wystarczająco skutecznie. Wojna będzie, więc drenować kasę, której nie ma. Recepta? Hiperinflacja plus fałszowanie statystyk. Rosjanie zbiednieją straszliwie. Dodatkowo wojna sprzyjać będzie zamykaniu kołchozu. Ucieczka raptownie biedniejącej klasy średniej „za chlebem” w kolejnych latach stanie się naprawdę realnym problemem. Nie tylko dla Rosji. Wbrew temu, co sądzimy naturalną przystanią dla wielu z nich będzie… Polska. Kluczem będzie, bowiem transfer kompetencji, który dla specjalistów będzie zawsze trudniejszy na zachód od Odry. Wielu Rosjan jest jednak trwale skażonych przez propagandę i należy pomyśleć nad mechanizmem monitorowania i deportacji zawczasu. Aby uniknąć sytuacji, jaka miała ostatnio miejsce w Berlinie.

Swoją drogą o fatalnej sytuacji Rosji świadczą między innymi gwałtownie rosnące naciski dotyczące negocjacji pokojowych. Z jednej strony zmobilizowane wojsko potrzebuje czasu na rozwiniecie się. Z drugiej sytuacja w gospodarce powoli osiąga punkt krytyczny. Zwłaszcza, że sankcje odcięły Rosje od technologii poszukiwań nowych złóż i ich eksploatacji. Co oznacza, że nawet ustanie działań wojennych i sankcji oznaczać będzie mocno oddalony powrót do finansowego eldorado. No i mamy USA, które na Ukraińskim sukcesie chcą zbudować platformę wyborczą w 2024. Niemcy i Francja ruszyły, więc z koncepcją „gwarancji bezpieczeństwa” wzbudzając mocno pusty śmiech w Europie. Bo w żadne „gwarancje” ze strony szczególnie Niemiec i Francji nikt nie wierzy, jeżeli nie zostaną wsparte militarna obecnością na miejscu. Czego ani Niemcy ani Francja zrobić nie chcą i nie będą w stanie.

Kto będzie w stanie? Tylko USA. Ale w warstwie realnej tego wojska nie będzie tak dużo. Natomiast za realnego „owczarka” pilnującego Rosji robić będzie Polska. Co będzie nas niestety drogo kosztować. Miło byłoby gdyby przynajmniej część tych kosztów pokrywały inne kraje. No i pamiętajmy, że zdychająca Rosja może kopać. Tematem kolejnych lat będzie na pewno Białoruś. Tam z jednej strony będą dążenia inkorporacyjne ze strony Rosji z drugiej rzeczywisty potencjał do wojny domowej zwłaszcza takiej wspieranej setkami weteranów z konfliktu w Ukrainie. Również warto przemyśleć jak podejdziemy, jako Polska do tego problemu.

Tymczasem rasputica odsuwa kwestię poważnych ofensyw do maja. A do maja zdarzyć się może wiele. Jednak na razie w rok po wojnie duża część rozmów nie dotyczy tego czy Ukraina przetrwa, nie dotyczy nawet tego czy wygra. To raczej spekulacje, co do tego, kiedy i jak bardzo. Oraz co potem.

Umierający zachód w swych agonalnych drgawkach zdołał kolejny raz przeciwnikom obić mordę. A lista kandydatów do tej kostnicy jeszcze się wydłużyła. No cóż parafrazując Kisiela jak odchodzić to tylko w takich warunkach.

Business as usual a zmiana paradygmatu

Oceny polityki Niemiec wobec Rosji często sprowadzają się do stwierdzeń, że kraj najchętniej przywróciłby stosunki z Rosją do stanu sprzed lutego 2022 roku.  A obserwacja polityki kanclerza rzeczywiście wskazuje, że co najmniej do końca 2022 powrót do legendarnego „business as usual” stanowił podstawowy kierunek niemieckiej polityki zagranicznej. Spróbujmy odpowiedzieć, dlaczego i co z tego długoterminowo dla Niemiec, Polski i Europy wynika.

Niemcy są wyjątkową gospodarką w UE. Nie tylko ze względu na swój rozmiar i potencjał także, dlatego że są gospodarka nastawioną w zdecydowanej mierze na eksport. Aby jednak zarabiać w ten sposób potrzebują surowców i rynków zbytu. Im bliżej tym lepiej. Bliski dostęp do surowców oznacza ich niską cenę a bliskie rynki zbytu oznaczają dokładnie to samo gdyż można własne produkty sprzedawać tam w konkurencyjnych cenach pomijając koszty transportu. Te nie są znaczne, kiedy mówimy o produktach tanich i drobnych, ale już w przypadku np. samochodów potrafią być znaczące. A pamiętajmy ze większość niemieckiej produkcji przemysłowej to dobra technologicznie bardzo zaawansowane.

I tu na scenę wkracza Rosja. Ideał z punktu widzenia Niemiec, bo kraj i zasobny w surowce i stanowiący ogromny rynek zbytu. W dodatku od zawsze zafascynowany marką „Made in Germany”. Ta relacja po 90 roku stała się fundamentem polityki wschodniej Niemiec. Opartej w tej samej części na cynicznym własnym interesie jak na romantycznej wierze, że Rosję da się zreformować poprzez zwiększenie jej dobrobytu. Który Rosjanie zainwestują w szkoły i szpitale a nie w atomowe głowice i czołgi. My cyniczni Słowianie od początku nieszczególnie wierzyliśmy w takie cuda a od pierwszej wojny czeczeńskiej to już w ogóle, ale niemieccy politycy od zawsze byli bardziej wrażliwi na kwestie wielkiej rosyjskiej kultury i romantyczną wizję kacapii, jako egzotycznego, ale jednak normalnego kraju. Cynicy mogliby dodać, że wydatnie w tym pomagały i agenturalna przeszłość wielu NRDowskich z pochodzenia polityków i rozliczne przygody z czasów młodości niegdyś radykalnych działaczy SPD i Zielonych.  Ale na użytek tej notki owej tematyki eksplorować nie będziemy. Zakończmy tę myśl stwierdzeniem, że w 2021 roku wzajemne uczucie szwabsko-kacapskie kwitło.

Jednego Niemcy nie uwzględnili. A raczej jednej rzeczy nie uwzględnili przede wszystkim. Nieobliczalności Putina. Przeciecz z punktu widzenia Niemiec miał on wszystko: pieniądze, pozycję i swobodę robienia we własnym kraju, co mu się podoba. Ale Putin już w okolicach krymskiej awantury zaczął brykać. Wtedy jeszcze Angela niemałym wysiłkiem wymusiła powrót do „business as usual”. Ceną było zintegrowanie gospodarcze okrojonej Ukrainy z UE. Sprawa wydawała się załatwiona. Rosjanie odpuścili, ropa i gaz płynęły nawet zbudowano nowy gazociąg. Kiedy Merkel zastępował „przyjaciel Rosji” Olaf Scholtz sprawy szły ku lepszemu. I wtedy Wołodii odbiło.

Dla Niemców jest to kwestia do końca niepojęta. No, bo jak to? Zrezygnować z takiego! interesu. Niestety niemiecka ostpolitik okazała się przeraźliwie jednowymiarowa. Wymiar gospodarczy okazał się nad wyraz kruchy gdyż nie był uzupełniany jakimkolwiek wymiarem militarnym. A żadne inwestycje niemieckie nie potrafiły Polsce i krajom bałtyckim zastąpić wcale realnej perspektywy rosyjskiej inwazji. Na co ci pieniądze jak będziesz martwy. Tymczasem realny militarny potencjał Niemiec okazał się nie tyle niewielki, co wręcz nieistniejący. 30 lat wysiłków uczyniło z Bundeswehry papierowego tygrysa a niemiecki przemysł okazał się niezdolny do jakiejkolwiek wielkoskalowej militarnej produkcji. Supernowoczesny sprzęt występuje w ilościach homeopatycznych, często nawala a oszczędności budżetowe sprawiają, że nawet to, co jest z rzadka jest w stanie używalności. Więc kiedy okazało się ze do Polski czy Rumunii trzeba było wysłać wojsko, aby wzmocnić flankę w obliczu wojny u granic nie było ani kogo ani w czym wysłać. Co gorsza mimo ewidentnej konieczności odbudowy potencjału Niemcy po prostu nie chcą. Lata życia pod bezpłatnym parasolem USA sprawiły, że pieniądze Niemcy wola przeznaczać na inne sprawy. Ale to bezpieczeństwo na kredyt dotarło do kresu możliwości.

Świadome sabotowanie amerykańskiej polityki bezpieczeństwa sprawiło, że gwarant bezpieczeństwa i odbiorca sporej części towarów, czyli USA po prostu stracił cierpliwość. A alternatyw nie ma. Bo w kolejce czekają Chiny, które już są aktywnie blokowane w zakresie chipów a kto wie, co będzie dalej. Niemieckie firmy są przerażone perspektywą nowego „green dealu” w USA oznaczającego gigantyczne subsydia do samochodów i OZE, ale tylko dla firm z USA. To już jest zagrożenie egzystencjalne. Chore Niemcy to chora Europa.

Niemcy stają teraz przed koniecznością akceptacji zmiany paradygmatu. Nie ma powrotu do relacji z Rosją, jakie były. Także ekonomicznych. Polska i cała Europa wschodnia będzie blokować każdy deal naftowo gazowy a reżim Putinowski/postputinowski dozbrajania Ukrainy nie daruje. Trzeba znaleźć alternatywną ścieżkę rozwoju, co w obecnym modelu niemieckiej gospodarki łatwe nie będzie. Niemcy są, więc zagubione i pozbawione kierunku. Ale to stan tymczasowy. To jednak czołowa gospodarka świata, o czym wszyscy obserwując kanclerza zdaja się zapominać. W naszym polskim interesie jest to, aby Niemcy potrafiły Europie współprzewodzić, ale w takim kierunku, który pozwoliłby się rozwijać i gwarantował cos więcej niż tylko deklaratywne bezpieczeństwo.

Jak to zrobić? Niestety dla Niemiec tylko na gruzach Rosji. O tym romansie na długie lata musza zapomnieć. Pozostaje Ukraina. Bynajmniej nie nagroda pocieszenia, może nawet najważniejszy członek UE w nadchodzących latach. Dlaczego? O tym będzie później.

Reparacje, czyli polityka pazernej nostalgii

Najpierw, aby usunąć meritum z drogi, jedyna przyczyną całej „afery” reparacyjnej jest przykrycie gigantycznej porażki, jaka jest odebranie środków z Krajowego Planu Odbudowy. Najlepiej w kontekście, który pozwoli wykorzystać zdartą płytę Tuskowego „fur deutschland”.

Teraz szerszy kontekst i moja opinia. Nie warto. Z kilku powodów. Nie, dlatego że nam się nie należy czy dlatego ze należy nam się więcej czy mniej. Te rzeczy są kwestią otwartą na interpretacje i rozliczne opinie tak prawników jak i historyków. Kłócić można się latami. Tylko, po co?

Polska ma za sobą dobre albo i bardzo dobre trzy dekady. W mojej opinii były dobre właśnie, dlatego że jako ludzie przestaliśmy stosować narrację, że coś nam „się należy” i że istnieje jakaś „historyczna sprawiedliwość” tylko z zakasanymi rękawami robiliśmy swoje. Przykładem kraju żyjącego przeszłością jest Rosja. Kraj z nieprzebranymi zasobami, który powinien być kraina mlekiem i miodem płynącą. Zamiast tego w poszukiwaniu utraconej chwały masakruje sąsiadów i stacza się w otchłań izolacji i dalszego ubożenia.

Tak Niemcy odpowiadają za śmierć sześciu milionów Polaków. Ale ci Niemcy to byli już w dużej części pradziadowie dzisiejszych Niemców. Nasi dzisiejsi sąsiedzi, często gospodarczy partnerzy i kooperanci. Nie widzę możliwości odkupienia win dziadów przez kolejne pokolenia. Także finansowej. Oczywiście można żyć w świecie wiecznych pretensji i domagać się kolejnych zwrotów i rekompensat. Od Niemców za wojenne straty, od Rosjan za Wilno i Lwów, od Szwedów za potop a od Mongolii za Legnicę i zgon Henryka Pobożnego. Ale to życie wiecznym wczoraj. Kombinacją żalu i nostalgii. Za czasami, których nigdy nie było. I to zawsze będzie za mało i nie do zmierzenia. Krzywda nie jest i nigdy nie będzie należycie wycenialna.

Sukces odnoszą kraje i narody, które się z tych okowów uwolniły. Korea Południowa nie żyje nadzieją na zjednoczenie z północą i rekompensaty od Japonii, Japonia nie warunkuje swojego rozwoju odzyskaniem Kuryli. Przez wiele wieków my, Niemcy, Francuzi, Włosi, Szwedzi wzajemnie się mordowaliśmy, najeżdżaliśmy, grabiliśmy, podbijaliśmy, okupowaliśmy. Naszym osiągnięciem jest to, że już tego nie robimy i potrafimy wspólnie się rozwijać. Iluzoryczna mocarstwowa Polska nie wróci. Niezależnie od tego ile, kto nam zapłaci. Naszą ambicją powinno być stanie się krajem dostatnim, dobrym i bezpiecznym dla swoich obywateli. Niestety zawsze znajdzie się masa ludzi, którzy nadzieję na poprawę losu upatrują w cudownych zdarzeniach losu a nie we własnej pracy.

Niemcy w pułapce

Z oddali jeszcze tego nie widać, ale rosyjska inwazja na Ukrainę to dla Niemiec katastrofa. Oczywiście nie w skali egzystencjalnej jak dla Ukraińców. Ale jednym ruchem Rosja zburzyła fundamenty tego, na czym Niemcy po 89 roku budowały swój dobrobyt.  Krytykowana postawa kanclerza Scholtza wynika w dużej części z tego, że cała klasa polityczna niespecjalnie umie sobie z nową rzeczywistością poradzić.

Niemcy i Rosja stanowiły naturalnych partnerów gospodarczych. Rosja będąc ogromnym rynkiem (140 milionów ludzi) z wielkimi zapasami surowców i Niemcy, jako gigantyczna maszyna produkcyjna. Rozrachunki wzajemne mogły odbywać się zasadniczo bezgotówkowo w myśl zasady ropa/gaz/surowce za towary. Co ważniejsze Europa wraz z Niemcami na rynku rosyjskim pozbawiona była zasadniczo konkurencji. Inwestowała, więc na potęgę w rozbudowę partnerstwa święcie wierząc, że przecież wzajemne połączenia gospodarcze zasadniczo uniemożliwiają konflikt zbrojny i dają instrument do kontrolowania i moderowania Rosji.

To ideologicznie dalekie pokłosie prac Thomasa Friedmana apologety globalizacji, który twierdził, że wzajemna siec powiązań miedzy krajami w zasadzie uniemożliwia konflikt zbrojny. Straty agresora byłyby po prostu zbyt wysokie a sam konflikt nieopłacalny. Długo możemy dyskutować czy całą tę teorię w powietrze wysadziła Gruzja czy raczej kwestia Krymu. Niewątpliwie jednak wysadziła ją w powietrze Rosja. Rosjanie niestety czytali i wierzyli w inne książki oraz koncepcje geopolitycznych pivotów i hartlandów. Tak już zresztą jest, że wierzymy w tę literaturę, która nas akurat stawia na piedestale i czyni wyjątkowymi. Cyniczni wschodni Europejczycy traktujący Nord Stream, jako polityczną smycz a rezygnację z energetyki atomowej, jako przejaw głupoty okazali się mieć rację. Co pokazała lutowa rosyjska inwazja.

Tymczasem jednak i Niemcy i Francuzi odegrali dość haniebną rolę w konflikcie krymskim wymuszając na słabej Ukrainie pseudorozejm i kładąc podwaliny pod przyszłą wojnę. Angela Merkel okazała wtedy wraz z Macronem wyjątkową krótkowzroczność usprawiedliwianą jednakże w pewnym stopniu polityką globalną. Pamiętajmy, że mówimy tu o okresie Brexitu, Trumpa i kryzysu zadłużeniowego. Noworosja i walki na Ukrainie wydawały się banalnym pogranicznym konfliktem, jaki światli Niemcy i Francuzi rozwiążą na płaszczyźnie dyplomatycznej. Jednocześnie jednak otwarto dużo szerzej rynek UE dla ukraińskich dóbr i nałożono sankcje na Rosję, co nie pozostało bez wpływu na dalszy rozwój wydarzeń.

Końcówka rządów Merkel zawierała jednak kilka wstępnych sygnałów ostrzegawczych. Trump zaczął aktywnie zamykać amerykański rynek przed Europą. Niemcy forsowały zieloną rewolucję w energetyce bez atomu, co sprawiało, że ich podatność na presję ze strony Rosji wzrastała wielokrotnie. Obserwatorzy zwracali uwagę, że znacząca część niemieckiej klasy politycznej ma bliskie związki i interesy z Rosją do tego stopnia, że pojawiały się wątpliwości czy ludzi takich jak ex kanclerz Gerhard Schroeder traktować jeszcze, jako niemieckich polityków. Warto pamiętać, że w okresie, kiedy duża część niemieckiej klasy politycznej wchodziła w dorosłość polityka NRF była silnie infiltrowana tak przez wschodnioniemiecką Stasi jak i KGB.

I wtedy Rosja najechała Ukrainę. Partner, w którego okiełznanie Niemcy włożyły tak wiele okazał się szalony. Ale to nie był największy problem. Bo przecież całe zastępy „rozumiejących Rosję” polityków gotowe były uznać podbój Ukrainy i wrócić do business as usual. Ale Ukrainie udało się przetrwać. A nowo zawiązana koalicja jej obrońców połączyła USA, Wielką Brytanię i Polskę wraz z dużą częścią środkowej Europy. Niemcy z karłowatą armią, brakiem możliwości projekcji siły oraz uległością wobec Rosji i podatnością na ekonomiczny szantaż zaczęły błyskawicznie politycznie karleć. Klasa polityczna o całe miesiące za późno spostrzegła jak fatalne było postawienie na Rosję i zaczęła powolny odwrót. Wciąż jednak mając skrytą nadzieję, że „to szaleństwo się skończy”, „Putin zrozumie swój błąd”. Ale było już za późno. Za późno także dla Niemiec.

Od Brexitu UE rozwijała się właściwie na zasadzie strategicznego sojuszu Niemiec i Francji. Silnego gospodarczo jednak militarnie i w kwestiach bezpieczeństwa uzależnionego od USA. Macron miał ambicję na zbudowanie pewnej strategicznej autonomii, ale w Europie nie było wsparcia dla jakichkolwiek zbrojeń. Nikt poza nieszczęsnymi środkowymi Europejczykami nie czuł się po prostu militarnie zagrożony. Wydawanie w tej sytuacji pieniędzy na wojsko graniczyło z absurdem. Problemem byli przecież emigranci czy kolejne fale kryzysów. Nie jakaś Rosja, która jest w końcu krajem wysokiej kultury i miliarderów kupujących piłkarskie drużyny. W sytuacji, kiedy ta wizja okazała się nic nie warta to Niemcom niewiele pozostało. Ich oferta dla Europy w kwestii bezpieczeństwa zasadniczo nie istnieje. Europa środkowa traktuje ich, jako rosyjską V kolumnę, demonstracyjnie okazując kompletny brak zaufania. Amerykanie ich ignorują a wojska przesuwają na wschód, a Rosja cóż Rosja odcina im gaz. Nagle pytanie o to ile są w stanie wyprodukować czołgów stało się nieporównanie istotniejsze od pytania o to ile są w stanie wyprodukować nowych Golfów.

Konsekwencje? Nowa Europa i nowa UE. Choć może nie tyle nowa, co stara bo postulowana i przewidziana przez Zbigniewa Brzezińskiego ładnych kilka dekad temu. UE przyszłości powstała na osi Francja-Niemcy-Polska-Ukraina jako geopolitycznym kręgosłupie z silną obecnością Brytyjczyków na obrzeżach. Konieczność zmoderowania tempa integracji i wytworzenia realnej siły militarnej w ramach Europy. Przede wszystkim jednak kres marzenia o europejskim przywództwie dla Niemiec. Scholtz w kilka miesięcy zaprzepaścił dekady pracy i dyplomacji. Kryzys zaufania jest widoczny i oczywisty. A Niemcy stają przed perspektywą najmroźniejszej zimy od dziesięcioleci.