Granice demokratury

Określenie demokratura pojawiło się w końcówce XX wieku głównie po to, aby określić to, co działo się w krajach byłego ZSRR. Sprawujący władzę potrafili ją utrzymać nawet w relatywnie demokratycznych (jak na realia tych krajów) wyborach kontrolując media i polityczną konkurencję. Mimo tego istniały wolne media i koncesjonowana opozycja a krytyka władzy w dość dużym zakresie była dopuszczona. Była, więc to forma ustrojowa gdzieś pomiędzy. Jej cechą charakterystyczną było silne oparcie na liderze, co odróżniało ją od jednopartyjnych demokracji w stylu japońskim czy meksykańskim a jednocześnie pełna „cywilność” władzy, inna od wojskowych dyktatur Ameryki Południowej.

Demokratura to ciekawa forma rządów. Złożona i skomplikowana. Pozorne monowładztwo jednak silnie uwikłane i powiązane z własnym otoczeniem. Cały czas toczona jest dość wysublimowana gra z pozorami demokracji. Istnieją wolne media jednak słabe, ściśle kontrolowane i trwale upośledzane kapitałowo. Istnieje opozycja, ale wszyscy politycy, którzy uzyskują poparcie zostają pozbawiani praw wyborczych w sfingowanych procesach karnych, albo wykończeni medialnie przy użyciu tzw. „kompromatów”.  Gdzie, więc ta demokracja zapytacie? Otóż w demokraturach istotne jest poparcie dla władzy. Jest ono mierzone okresowo wynikiem wyborczym a stale badaniami opinii publicznej. Bo legitymizacja władzy jest kluczowa. Spadek poparcia społecznego poniżej wartości gwarantujących sprawowanie władzy jest nieprawdopodobnie niebezpieczny. Pojawia się konieczność stosowania rozwiązań twardych. Wybory musza być dość ordynarnie fałszowane. To jest coś, co widać. A ludność, która nie jest przecież spacyfikowana ma spory potencjał do buntu.

Dlaczego o tym piszę? Otóż proszę potraktować to za wstęp do notki o tym, co się dzieje na linii Ukraina-Rosja. Nie sposób należycie zrozumieć postępowania Rosji względem Ukrainy bez uwzględnienia politycznego kontekstu Putinowskiej demokratury osiągającej własne granice. Jak i dlaczego? Przyczyna jest banalna i oczywista – korupcja. Putin korupcji w Rosji nie zlikwidował, ba on jej nawet specjalnie nie ograniczył. Korupcja została natomiast ucywilizowana. I zmienili się biorcy. Strumień pieniędzy z technokratycznych oligarchów tworzących „familię” Jelcyna przesunął się w stronę „siłowików”. Podjęto tez realne wysiłki, aby z obiegu wyrzucić struktury przestępcze. Władza, cytując stare graffiti, nie lubi wszak w złodziejstwie konkurencji. Dorzućmy do tego wszystkiego zwyżkę cen ropy stabilizującą rosyjski budżet i recepta na relatywny sukces gotowa.

Problem w tym, że nowi beneficjenci szybko zrobili się zachłanni. A ropa taniała. Orgia rosyjskiej korupcji osiągnęła szczyt podczas inwestycji związanych z olimpiadą w Soczi i mundialem. Władza z zaskoczeniem odkryła, że Internet, ignorowany dotąd jako istotny kanał komunikacji, stał się znakomitym narzędziem wykrywania i rozpowszechniania informacji o wyczynach kremlowskich oligarchów. Powstały też niepokojąco silne jednostki w typie Aleksandra Nawalnego. Wszystko zbiegło się w czasie z kolejna ruchawką na Ukrainie, która wychodziła z rosyjskiej strefy wpływów. Putin zdecydował się, więc na interwencję, która miała zabezpieczyć rosyjskie interesy. Odebranie Krymu zapoczątkowało patriotyczną orgię i wywindowało popularność a utworzenie „strefy konfliktu” w Donbasie miało trwale podminować europejskie ambicje Ukrainy. Nie przewidziano jednak skutków ubocznych, jakimi były gospodarcze sankcje i skierowanie Ukrainy na kurs nie tylko proeuropejski, ale trwale antyrosyjski.

Doszło do tego, że dla zapewnienia stabilności budżetu konieczna stałą się niepopularna reforma polegająca na podniesieniu wieku emerytalnego. Rosjanie w swojej masie żyją niezdrowo i krótko, więc dla większości z nich reforma oznaczała prace aż po grób i odebranie emerytury. A to złamało kontrakt, jaki Putin zawarł ze społeczeństwem – miało być może nie bogato, ale stabilnie. Zyski z krymskiej wyprawy zaczęły się ulatniać a łby zaczęła podnosić „niekoncesjonowana” opozycja.  Aleksjej Nawalny za pomocą Internetu odkrywał coraz nowsze metody uprzykrzania życia prorządowej „Jednej Rosji” w postaci np. głosowania strategicznego na opozycję koncesjonowaną czy filmów o putinowskiej korupcji. To wszystko niczym nowotwór podminowało legitymizację reżimu.

A za zachodnią granicą w „małej Rosji” wierny druh Łukaszenka wykonał właśnie „beta test” granic demokratury. Po upadku poparcia stanął przed koniecznością dość ordynarnego i oczywistego sfałszowania wyborów. Tego nie dało się zakamuflować, więc poskutkowało buntem. Okazało się, że demokratura z niespacyfikowanym społeczeństwem może być niebezpieczna. Putin pomógł, ale też przestraszył się nie na żarty. Nie wiemy, co pokazują sondaże, ale wiele wskazuje na to, że musi być bardzo źle. A zbliżają się kolejne wybory. Władza oczywiście robi, co może, Nawalny siedzi, niekoncesjonowana opozycja nie ma kandydatów, bo ledwie się któryś ujawni jest usuwany. Ale starczy, aby zirytowani Rosjanie zagłosowali en mass na któregoś koncesjonowanego kontrkandydata i nieszczęście gotowe. Z wydrukowanymi wyborami Putin długo nie pociągnie i otoczenie może zechcieć dokonać taktycznej zamiany zużytego wodza na jakiegoś popularniejszego (albo, choć świeższego) następcę. Co w tej sytuacji? Putin przecież doskonale pamięta ten szał patriotyzmu po zajęciu Krymu. Może całą grę da się powtórzyć?

C. d. n.