Rosja – dlaczego to jeszcze stoi?

Ostatni miesiąc obfituje w analizy wojny w Ukrainie, które wahają się od kasandrycznie fatalistycznych do umiarkowanie katastrofalnych. Ba, w prasie pojawiają się wywiady niedwuznacznie sugerujące pojawienie się ruskich czołgów nad Wisłą już w 2028 roku. W centrum wszystkiego stoi Rosja. Kraj, który według wszelkich racjonalnych przesłanek powinien błagać zachód o zakończenie konfliktu. A mimo wszystko się trzyma, choć obserwacje z zewnątrz wskazują, że w szeregu obszarów do załamania może dojść w każdej chwili. Pochylmy się, więc na chwilę i zastanówmy się, co przemawia na korzyść a co obciąża Rosję na przednówku 2024 roku.

Na początek o mocnych stronach. Zdecydowanie Putinowi udało się skonsolidować władzę. Bunt Prigożyna był punktem zwrotnym. Po nim nastąpiły czystki i wymiana sporej liczny wojskowych a także egzekucja (na modłę rosyjską) samego sprawcy. Dziś pozycji Putina nikt już otwarcie ani nie krytykuje ani nie kwestionuje. Jest on Hegemonem. Druga kwestia to opanowanie burdelu na froncie. Armia rosyjska w mniejszym stopniu zaczyna przypominać pospolite ruszenie a w większym regularne wojsko. Gra w defensywie pozwoliła na ustabilizowanie kadrowe jednostek i przejście nawet do punktowych taktycznych ataków. No i wreszcie działania na arenie międzynarodowej przynoszą pewne efekty. Prorosyjskie elementy w Europie odniosły sukcesy tak na Słowacji jak i w Holandii. Są to oczywiście sukcesy umiarkowane tym niemniej jednak generują wsparcie dla starej węgierskiej marionetki i zwiększają ciśnienie na zamrożenie konfliktu. Podobno udało się ustabilizować na stabilnym poziomie produkcję uzbrojenia i amunicji, ale tu informacje są dość sprzeczne a paniczne dostawy z północnej Korei raczej tej tezie przeczą. Tym niemniej warto podsumować ustabilizowanie frontu i wytworzenie pewnego potencjału ofensywnego.

No i teraz przechodzimy, do ale… Śledząc to, co dochodzi z rosyjskiej gospodarki nie sposób nie zauważyć, że pacjent jest na wielu poziomach w stanie przedzawałowym. Trzecia część budżetu idzie na cele wojenne (a to tylko wydatki bezpośrednie z pośrednimi to pewnie i połowa), inflacja jest o krok od wkroczenia na ścieżkę galopu, rubel zbliża się do śmieciowych wartości będąc w zasadzie niewymienialny. Telewizor nie zgadza się z lodówka w sposób nienotowany po 89 roku a poziom materialnej smuty zaczyna doganiać przeklęte czasy późnego Jelcyna. Straty łączne w „operacji specjalnej” już dawno przekroczyły wszystko to, co po II wojnie wydarzyło się w Rosji i ZSRR. Mielone są całe roczniki młodzieży z gubinki. Ukryta mobilizacja kładzie głowy w kolejnych szturmach na ukraińskie wsie. A ci, co wrócili są właściwie tykającymi bombami.

I mimo wszystko jednak ten kolos stoi i gryzie. I jest niebezpieczny. Jak bardzo? Problem z odpowiedzią na to pytanie wiąże się z brakiem stress testów na całym organizmie. Bunt Prigożyna pokazał, że ta pozornie trwała konstrukcja potrafi rozpadać się błyskawicznie. Zastanawia, więc co się stanie w momencie większych buntów na tle ekonomiczno-społecznym (np. matki i żony żołnierzy, pierwsze oznaki już były) lub etnicznym (sytuacja na Kaukazie może potencjalnie uruchomić i Czeczenów i Inguszy zwłaszcza, że pomoc z Azerbejdżanu może na tyle odwrócić uwagę Rosji, aby pozwolić na załatwienie porachunków z Armenią). Stale intryguje postać Nawalnego. Wobec bezwzględnej rozprawy z Prigożynem sam fakt tego, że Nawalny jeszcze oddycha jest intrygujący.

Do tego stale mam wrażenie, że długofalową strategią Waszyngtonu jest powolne wykańczanie Rosji bardziej ekonomiczne niż militarne. Wojsko ukraińskie otrzymuje uzbrojenie stopniowo, w tempie, które rosyjskiej armii raczej nie tyle niszczy, co ją eroduje. Upadek powinien być kontrolowany z obawy o atomowe arsenały. Co brzmi logicznie, ale mam obawy czy upadek realnie może być całkowicie kontrolowany. Zwłaszcza, że wsparcie dla Ukrainy w samym Waszyngtonie stało się liną do przeciągania między proputinowskimi politykami partii republikańskiej a demokratami. Którzy zresztą mają swoich własnych onucowych szaleńców.

Co więc nas czeka w 2024 roku? Z rzeczy pewnych ukraińskie F-16. A walka o niebo nad Ukrainą może dać nowa nadzieję. Bez frazesów o gamechangerach. Ale z utylizacją kolejnych setek tysięcy onuc. Warto, aby także postarać się o nowe polityczne otwarcie. Liczę na Sikorskiego. Bo Zelenski ewidentnie wymaga pomocy.

(Ludowe) Wojsko Polskie a.d. 2023 – prane gacie

Piszący te słowa jest niedzielnym militarystą hobbystą, który dość regularnie i ostatnio z satysfakcją ogląda wysiłki modernizacyjne armii. Tak na kredyt i z konieczności, ale jednak udaje się przepchnąć spore kawałki naszego wojska do XXI wieku. Nawet mimo tego, że zajmował się tym PiS. Ale pamiętajmy, że MON i wojskowi to organizacja, która reprezentuje sobą pokłady głupoty nieosiągalne nawet dla polityków Prawa i Sprawiedliwości. Ja wiem trudno w to uwierzyć, ale naprawdę zdolności Ministerstwa Obrony Narodowej do zakonserwowania postsowieckiej mentalności i metod organizacji rodem z PRL są bez mała epokowe i wymagają osobnego zbadania.

Czemu do tego wracam, przecież pisałem o tym nie raz? Otóż od czasu do czasu MON robi coś tak epokowego, że po prostu wypada o tym napisać. Ale od początku… Wątek pierwszy wyposażenie osobiste żołnierza (L)WP to od lat dramat. Stalowe hełmy i parciane szelki z lat 60-tych stanowią ponura normę u wielu szkolonych pododdziałów. Żołnierze często wyglądają jak skansen PRL i niestety kpina z wyposażenia mobilizowanych rosyjskich żołnierzy więźnie w gardle. Latami opracowywane „nowe” wzory mundurów i wyposażenia okazują się niepraktyczne i co gorsza niedostępne. A to, co do wojska trafia stanowi przedmiot kpin. Żołnierze ratują się kupując osprzęt zupełnie prywatnie, przez co na zdjęciach „zawodowcy” wyglądają jeszcze, jako tako (dodajmy od razu że w/w problemy nie dotyczą w tej samej mierze wojsk specjalnych i WOTu).

Wątek drugi, tez już poruszany na blogu. Wojsko w obliczu wojny zaczęło szkolić rezerwistów. Szkolenia są kilkudniowe, więc ciężko uzasadnić ich sens, ale pozoracja działań ma w wojskowości i biurokracji MONu długoletnią tradycję a mówiąc klasykiem „sztuka jest sztuka”. Natomiast te szkolenia rezerwy oznaczały konieczność wydania rezerwistom sprzętu i umundurowania. I tu obydwa wątki się łączą. Racjonalizatorzy w MON dostrzegli bezsens wydawania na kilkudniowe szkolenie żołnierzom rezerwy nowych sortów mundurowych i obuwia. Co można jeszcze jakoś usprawiedliwić, choć ubieranie butów i munduru „second hand” do przyjemności nie należy. I znamionuje raczej wojsko krajów afrykańskich. Ale grzybicą stóp trzeba się dzielić a ubrania i obuwie zostały „profesjonalnie odświeżone”. Ale fantazja MONu nie skończyła się na tym poziomie. Zdecydowano się także wyposażyć wojsko w „odświeżoną” bieliznę. Co w mojej opinii stanowi osiągnięcie nawet jak na normalny poziom wojskowych łajz. Pokazujące też jak bardzo reprezentujemy „poziom NATO”.

Co gorsza generalicja traktuje tego rodzaju „niedogodności”, jako coś całkowicie normalnego. Żołnierze szkolący się w starych ubraniach i z wyposażeniem osobistym rodem z poprzedniej epoki nie wzbudzają zaniepokojenia u generałów. Na defilady coś się wyskrobie a na co dzień gacie zawsze można uprać. Tylko czy dla wymarzonych sześciu! Dywizji będzie dość gaci nawet tych pranych?

Zwyczajowo za tę żenadę nikt nie odpowiedział. Bo tez nikt (spoza rezerwistami i szeregowymi żołnierzami) nie widzi problemu. Pozostaje mieć nadzieję, że Kosiniak-Kamysz ogarnie. Niestety obawiam się, że przy pierwszej defiladzie „tygryskowi” zmiękną kolana i nie będzie przejmował się tematem pranych gaci. Nowy wódz wojska tytuł „brązowego nosa” nosi przecież nie od parady. Ale tak jak gacie można uprać tak i nosek można umyć. A gwiazdek już nikt nie zabierze. Niestety żołnierzom którzy zgina przez wojskowe bylejactwo i nieudolność także nić już życia nie wróci. Lekcje Iraku i Afganistanu zostały zapomniane a te z Ukrainy nieprzyswojone.

Żal.

Morawiecki 2.0

Kabaretowy w realizacji koncept mianowania Mateusza Morawieckiego na Premiera miał dość oczywiste cele krótkoterminowe w postaci zabezpieczenia zdobyczy politycznych odchodzącej władzy. Wynikał z dość oczywistego nieprzygotowania obozu rządzącego do utraty władzy. Rezultatem jest ok miesięczna prolongata w rządzeniu krajem przez PiS jest to jednak rządzenie w duchu, jaki Anglosasi określają terminem „lame duck”. Rząd pozbawiony jest legitymizacji i skazany na przegrane głosowanie o wotum zaufania.

Zyski dla obozu PiS są oczywiste, chociażby kolejna pensja czy mniej lub oczywiste betonowanie TVP (w skuteczność, którego, sądząc po masowej ewakuacji „gwiazd”, nikt realnie nie wierzy). Straty dla Polski są jednak równie oczywiste. Trwający kryzys na granicy z Ukrainą, którego nikt nawet nie próbuje rozwiązać, opóźnienia w odblokowaniu europejskich funduszy czy festiwal wątpliwych decyzji zakupowych, które trzeba będzie najprawdopodobniej odkręcać to tylko kilka przykładów.

Twarzą wszystkiego stał się Morawiecki. Postać tragikomiczna. Bo chętnie napisałbym, że to facet, który sprzedał duszę za drobne. Tylko, że publikacje dobitnie wskazują, że nie wyjdzie on z rządu uboższy niż do niego wszedł, (choć trzeba majętność premiera postrzegać bardziej w kontekście tworzonej z żoną podstawowej komórki społecznej). Osobiście trzymam się cynicznej wersji jego biografii. Start w biznes w 100% zawdzięczał pozycji i znajomościom papy w stanie wojennym lidera małej kabaretowej grupy wannabe AKowców nazywającej się „Solidarnością Walczącą”. Głęboko zakonspirowanej, tak głęboko, że nawet SB posiadało o niej ograniczoną wiedzę na szczęście nie na tyle głęboko, aby papa Mateuszka nie mógł swoją różdżką rozsiewać pyłku po zafascynowanych opozycjonistkach. Co pozwoliło też w początku lat 90-tych naszemu bohaterowi odbyć kilka niedostępnych rówieśnikom staży i stypendiów za granicą. W tym w odsądzanych potem od czci i wiary Niemczech.  

Wrócił i rozpoczął karierę bankiera. Jeśli wierzyć relacjom byłych pracowników jego banku okazał się bardzo elastycznym moralnie i wydajnym korporacyjnym menagerem. Gdy trzeba bez mrugnięcia okiem zwalniał i likwidował. Takiego Mateusza mamy w krótkich mignięciach na słynnych taśmach z „Sowy i przyjaciół”. Wtedy już był dyrektorem jednego z ważniejszych banków. Wydawałoby się dobra fucha. Dlaczego więc polityka, a tym bardziej polityka po stronie PiS? Był przecież Morawiecki doradcą gospodarczym Tuska i jego poglądy jak się wydaje przystawały do ekipy PO bardziej niż do narodowych socjalistów z PiS.

Wybrał współpracę ze zjednoczona prawicą. Początkowo w rządzie Beaty Szydło gdzie robił na „człowieka od gospodarki”. Wydaje się, że miał przede wszystkim rolę pomocniczą w gabinecie, który zachomikowane przez PO środki wydawał na 500+. Równolegle tworzył dokument prawdziwie kabaretowy „Strategię na rzecz odpowiedzialnego rozwoju”. Ale tym pełnym bombastycznych projektów (Luxtorpeda, Batory) dokumentem uwiódł Jarosława Kaczyńskiego. Więc kiedy Szydło skończyły się łatwe pieniądze zastąpił ją tworząc skuteczny mechanizm zadłużeniowy i wyprowadzania pieniędzy poza budżet. Orgia rozdawnicza sprawiła, że reelekcja Dudy i wygrana w wyborach przyszły relatywnie bezproblemowo. Jednak pandemia i inflacja pokazały dno w kuferku. Ewidentnie brakowało środków na kolejne bonusy dla elektoratu zwłaszcza, że równoległa wojna zmuszała nas do intensywnych zbrojeń. Mateusz utracił użyteczność a wybory, no cóż wybory mimo wygranej matematycznej sukcesem nie były.

Pozostała ostatnia straceńcza misja. Kupić kamratom ostatni miesiąc jumy. Złudzeń dotyczących dalszej kariery raczej dotychczasowy premier mieć nie może. W PiS nie ma znaczącego wsparcia, za to wielu wpływowych przeciwników. Jego promotor coraz bardziej podupada i na zdrowiu i na umysłowym potencjale. Słowem raczej łabędzi śpiew. No i zostaje jeszcze kwestia, co potem. Bo wiele podejmowanych decyzji wyczerpuje znamiona rzeczy, za które można postawić przed Trybunałem Stanu. Póki, co broni go sejmowa arytmetyka, ale jest ona na tyle nikła, że lepiej, aby Mateusz dbał o swoje PiSowskie przyjaźnie i modlił się o brak rozłamów.

Ciekawe czy jego użyteczność naprawdę dobiegnie końca?

Dygresje [8] – Religia postępowej lewicowości

Ostatnio znajoma pokazała mi korespondencję z kadrą jednej z uczelni gdzie zwraca się uwagę na potrzebę zamiany okrutnego terminu „studenci” na nieco mniej okrutny „osoby studiujące”. Nowe pokolenie „osób studiujących”, bowiem reprezentuje różne „płcie” i może czuć się określeniem „studenci” dotknięte, a ów akt przemocy symbolicznej może trwale upośledzić ich delikatne niewykształcone umysły. Należy używać określeń maksymalnie inkluzywnych. Ostatnio przy stole trwała ożywiona dyskusja z innym kolegą akademikiem, który oceniając kolokwium szukał odpowiednio inkluzywnych obelg dla określenia stanu wiedzy stu… „osób studiujących”. Używane prywatnie w wąskim gronie zwroty kretyni czy debile nie dość, że były w rodzaju męskim to niosły ze sobą własną historię związaną ze stygmatyzacją. Choć kiedy człowiek czytał proste zdania, jakie popełniło nowe pokolenie naszych przyszłych pracowników, którzy z językiem polskim zmagają się w sposób bez mała heroiczny i wskazujący, że ostatnia przeczytaną książką było ‘Na jagody” to na usta cisną się mu słowa dalekie od tolerancji i łagodności.

Inna koleżanka poskarżyła się osobie od tych całych inkluzywności na uniwersytecie, że nie życzy sobie w korespondencji być tytułowana „doktorą”, bo jednak trochę na swój stopień pracowała i uważa, że urąga to jej godności osobistej. W polemice, jaka się wywiązała znajoma została nieomal wyzwana od faszystek i wymagało od niej niemało wysiłku, aby się uspokoić i wyciszyć na tyle, aby owa konwersację zakończyć bez użycia słów powszechnie uważanych za obraźliwe. Szerszym gronem zauważyliśmy, że owa osoba od inkluzywności powinna wyposażyć kadrę w zestaw odpowiednio zweryfikowanych obelg, których można by użyć. Znowu jednak pojawił się aspekt dynamicznie zmieniających się reguł inkluzywnej koszerności. To, co jest OK dziś może być już zupełnie nie OK jutro. Więc i tak źle i tak niedobrze.

To, co widzę z oddali to z jednej strony mamy szczerą chęć sprawienia, aby za pomocą języka nikogo nie urazić przez złą identyfikację czy przypisanie niewłaściwej formy. Uzupełnia ją głęboko leninowska w formie chęć ukształtowania „nowego człowieka” poprzez język, który obecnie powinien zawierać owe agresywne feminatywy (a język polski mając bardzo silnie zaznaczoną identyfikację płci jest pod tym względem szczególnie trudny). Druga strona to masa ludzi nauczona jakiejś kindersztuby a zmuszana przez aparat z religijną gorliwością do przyjęcia określonych nowych wzorców komunikacji. Które w dodatku są w tak absurdalny sposób sztuczne, że same w sobie stanowią gwałt na języku. Cóż twórcy wychodzą z założenia, że jeżeli ów język będzie się gwałcić wystarczająco często i intensywnie w końcu przyjmie on postawę uległą i na uczelniach dumnie kroczyć będą doktory i profesory. O ile w międzyczasie nie zastąpią ich zwroty w typie „osoba ucząca studentów”.

Czy nie macie wrażenia, że skala tej (akademickiej póki, co) przemiany zaczyna niebezpiecznie przypominać nie tylko czasy słusznie minione, ale wręcz ruch o charakterze religijnym. I to taki, który odstępców zwalcza z żarliwością zeloty. Zadziwia mnie, że nazwanie kogoś niewłaściwym zaimkiem jest „przemocą symboliczną” a zmuszanie masy ludzi do kompletnej przebudowy języka przemocą już nie jest.

Mniej mnie jednak już dziwi, że po takim potraktowaniu mało, który z moich akademickich znajomych jest zwolennikiem lewicy.

Garść refleksji o Trumpie i Jonshonie, tak bez żadnego trybu

Wracam ostatnimi czasy często do tego niesamowitego ciągu wydarzeń Brexit – prezydentura Trumpa. Bo też z lęku przed powtórką szukamy głębszych przyczyn i bacznie obserwujemy to, co dzieje się w innych światowych demokracjach.

Miedzy Donaldem Trumpem a Borisem Johnsonem są oczywiste podobieństwa. Obaj nie stanowią (delikatnie mówiąc) typu intelektualisty. Majątek rodzinny obu umożliwił wychowanie w cieplarnianych warunkach w oderwaniu od jakiejkolwiek odpowiedzialności. U Borisa rodzina skwapliwie ponosiła koszty studenckich wybryków a Donalda nagła i niespodziewana przypadłość zdrowotna ocaliła od konieczności spełnienia swojego patriotycznego obowiązku w wietnamskiej dżungli mimo wojskowego przygotowania. Ale takich dzieciaków zarówno w USA jak i w Wielkiej Brytanii jest sporo. Co więc czyni ich wyjątkowymi?

Maja opinia jest taka, że obaj odegrali rolę społecznych katalizatorów. Nie oni byli przyczyną reakcji, jaka zaszła w obu społeczeństwach, ale to oni w jakimś stopniu umożliwili jej wystąpienie. Wielka Brytania z kacem gigantem po stracie imperium i okaleczona traumami najpierw Thatcheryzmu a potem kryzysu z 2008 roku szukała winnych. Unia Europejska była dyżurnym chłopcem do bicia, ale dopiero Johnson dostrzegł w taktycznym referendum Camerona coś więcej niż doraźna polityczną gierkę. Dla niego była to szansa by wreszcie rządzić Konserwatystami. To, że po drodze utopi gospodarczą przyszłość własnego kraju miało trzeciorzędne znaczenie. Liczył się poklask i pozostawanie na świeczniku. Tu mamy jeden z istotniejszych elementów łączących naszych bohaterów: brak jakiejkolwiek spójnej wizji poza doraźnym trwaniem w oczekiwaniu na oklaski.

Za wielką wodą droga Trumpa do sukcesu była podobna. W prawyborach odgrywał role dyżurnego clowna. Nikt nie oczekiwał po nim sukcesu, słaby był zresztą z niego reprezentant „konserwatywnych wartości” z biografią nowojorskiego demokraty, (którym zresztą do pewnego momentu był) i gwiazdora głupawych reality show. Ale jego brak ogłady i bezpośredniość wyróżniały go na tle innych kandydatów i sprawiły, że stał siei ulubieńcem prawicowych mediów, zwłaszcza Fox News. Co wprowadziło ciekawe sprzężenie zwrotne, bo Trump będąc skrajnym narcyzem zaczął Fox News namiętnie oglądać i stał się idealną „komorą echową” dla wygłaszanych tam poglądów i opinii. Co sprawiło, że jeszcze więcej go pokazywano. Rezultatem był niespodziewany sukces. Ale wydawało się, że w wyborach zasadniczych skazany jest na porażkę, bo Hillary Clinton była polityczną weteranką, która nuworysza powinna rozjechać niczym czołg. Ale miała tez wszystkie cechy establishmentowej polityk, których Ameryka, borykająca się z pełzającym kryzysem i zrujnowaną prowincją serdecznie nienawidziła. A specyfiką wyborów amerykańskich jest to, że rozstrzyga je sukces nie na terenie całego kraju a w kilku kluczowych stanach. To, co budziło entuzjazm postępowych elit wybrzeża niekoniecznie wzbudzało go wśród kubańskich emigrantów na Florydzie czy wśród białych robotników „pasa rdzy”, których miejsca pracy lądowały w Chinach. W rezultacie w atmosferze szoku Trump został prezydentem.

Boris Johnson na swoją szansę czekał dłużej. Najpierw po dymisji Camerona odbudować zgliszcza starała się Theresa May. Ale jej ciało relatywnie szybko słynęło rzeką a kolejna wygrana konserwatystów nad rozbitą brexitem Labour Party scementowała Johnsona na stołku premiera. Oczywiście zarządzanie krajem to nie jest kampania wyborcza i szybko okazało się, że nie dość, że Boris jest podobnym do Trumpa narcyzem to również nie posiada żadnej strategicznej wizji. Na szczęście nieszczęście dla niego nadeszło ocalenie w postaci pandemii. Ta na kilka lat skutecznie odwróciła uwagę od brexitowej katastrofy a niezrealizowane obietnice było, na co zwalić. Ale sam premier nie był w stanie funkcjonować w rzeczywistości społecznej izolacji i koleje błazenady wysadziły go z siodełka, kiedy zapomniał, że jednak królem nie jest i nie funkcjonuje ponad brytyjskim prawem. Co po sobie pozostawił? Zgliszcza. UK nigdy jeszcze nie było tak słabe właściwe w każdym obszarze. Absolutnie wszystkie obietnice brexitu okazały się fałszywe. Co ironicznie zresztą najśmieszniejsze w erze postbrexitowej nawet problem emigracji jest większy.

Trumpowi poszło lepiej. Oczywiście jego prezydentura była katastrofą. Niemal cała upłynęła pod znakiem administracji desperacko usiłującej powstrzymywać idiotę od popełnienia kolejnych katastrofalnych błędów. Miłość prezydenta do dyktatorów i satrapów była tak wielka, że ocierała się o zdradę. Partia demokratyczna zresztą pozbierała się także w końcu do kupy i wystawiła w wyborach weterana Joe Bidena, który zdołał odebrać prezydenturę w 2020 roku. Trump w odróżnieniu do Johnsona nie odszedł w zapomnienie. Najpierw odmówił uznania wyniku wyborów, co stanowiło działanie bez precedensu w historii USA a później zainicjował zamieszki podczas przekazywania władzy. Tragizmem sytuacji jest to, że to, co powinno go skierować do więzienia sprawiło, że jest absolutnym frontrunnerem w zbliżających się wyborach i kimś, z kim republikanie nie potrafią sobie poradzić. A przecież Trump republikaninem nie jest. Stanowi chodzące zaprzeczenie niemal wszystkich ich deklarowanych wartości słynąc z amoralnych zachowań, seksualnej rozwiązłości i lekceważącego stosunku do prawa, porządku i religii. Fenomenem jest to, że fundamentalne znaczenie w czymś, co możemy określić mianem konserwatywnej kontrrewolucji odegrali ludzie stanowiący żywe zaprzeczenie jej ideałów i wartości. Nie Thatcher czy Reagan z wizją i charakterem. Rozpsuci chłopcy szukający narcystycznego ego tripa. Gdzieś tam w tle są social media, rubelki od Rosji czy społeczna katastrofa globalizacji. Ale to nie one były pierwszym kamykiem powodującym lawinę.