Świąteczne bibliofilstwo

Dzisiaj troszkę podryfujemy literacko. A właściwie serialowo-literacko. Zacząłem sobie oglądać „Koło czasu”, czyli serialową ekranizację cyklu książkowego Roberta Jordana. Książki są jedną z bardziej udanych opowieści gatunku high fantasy/ epic fantasy, co dla laików najlepiej porównać do wariacji na temat „Władcy pierścieni” Tolkiena. Stawki są wysokie, ostateczna konfrontacja dobra ze złem nadchodzi a nasz samotny bohater… no i takie tam. Eskapistyczna lektura dla zainteresowanych. Czyli ludzi takich jak ja.

Troszkę nuta zazdrości w kwestii plenerów, bo serial był kręcony w Czechach. A tam ładnie jest. No i póki, co wcale nieźle ogląda. Oczywiście, jeśli ktoś lubi nieco kiczowatą fantasy. Ja lubię.

Wracając jednak do innych rozważań przypomniałem sobie, dlaczego nie przeczytałem całego cyklu Roberta Jordana. Otóż, kiedy zaczynałem lekturę na studiach szybko dogoniłem „bieżący cykl wydawniczy” w okolicach bodajże 6 czy 7 tomu a potem jakoś nie miałem czasu, aby to ciągnąć z powodu braku czasu (książki podobnie jak „Gra o tron” to zwykle około 700-1000 stron sztuka) oraz… rozlezienia się fabuły. Co jest niestety plagą współczesnej rozrywkowej fantasy. Mam wrażenie, że początkowo autor ma dobry i spójny pomysł na trylogię, wzorem Tolkiena a jakże, a potem jakoś tak materiału powstaje dużo, żal obcinać wątki i już jesteśmy przy 4 tomie. Czytelnicy również nie lubią się rozstawać z bohaterami. A autor lubi jedzenie i ogrzewanie a to właśnie daje mu „serializacja” powieści. I tak to leci i niestety czasami autor nie dożywa końca przygody. Tak właśnie stało się z Robertem Jordanem i „Kołem czasu”. Ostatnie 3 książki dokończył Brandon Sanderson, który oczywiście też planował napisać „tylko” jedną.

Oczywiście można gorzej. Jest taki cykl Terry’ego Goodkinda „Miecz prawdy” skonstruowany w myśl zasady, że po zakończeniu każdej książki happy endem w kolejnej pojawia się „jeszcze większe niebezpieczeństwo”. Po mniej więcej czwartej mamy już serdecznie dosyć i chcemy, aby bohaterom dać wreszcie odpocząć. Poza tym skala zagrożenia i niebezpieczeństwo, które musi być, a jakże, większe od tego z poprzedniej powieści zaczyna niebezpiecznie ocierać się o absurd. A szkoda, bo cykl sam w sobie wcale zacny i lekturę pierwszych… powiedzmy 4 tomów szczerze polecam.

Każdy czytelnik fantasy natychmiast przeklnie także (i słusznie) Georga R. Martina, który uparcie nie chce dokończyć „Gry o tron”. Kończąc po drodze niezliczone inne książki. Miałem nadzieję, że koniec serialu HBO go pogoni, ale on ma to wszystko głęboko. Podziwiam i nie cierpię w tym samym momencie i z tych samych powodów.

Nawet mistrz Sapkowski „nieco” rozciągnął cykl wiedźmiński z 3 do pięciu części. Niby działanie starannie przemyślane. Cóż lektura ostatnich dwóch tomów nieszczególnie wspiera te tezę. Wyszło może nieco bardziej subtelnie, ale nadal długo. Przecież i tak kupiliśmy. A o to wszak chodzi.

Pozytywny przykład samoograniczania? Michael James Sulivan i cykl Riyria albo Odkrycia Ryiri. Swoją drogą jak ktoś potrzebuje odprężającej lektury na święta szczerze polecam. Pokaz literackiej wstrzemięźliwości a jednocześnie naprawdę starannie skonstruowanej fabuły.  I wewnętrznego triumfu nad finansowa pokusą, bo autor zamiast rozciągania książek zaczął tworzyć prequele. Jeżeli szukacie eskapizmu na święta to szczerze polecam.

A jak robić cykl porządnie, aby dało się z czegoś wyżyć? Da się? No cóż oczywiście, ale to wymaga nie jednej a kilkunastu równoległych fabuł. Był sobie kiedyś taki autor Terry Pratchett…