Warszawski walkower PiSu – znowu i poputnicy w akcji

Dla PiSu samorząd zawsze był ciałem obcym. W ideologię i praktykę tej partii zasada centralizmu demokratycznego wpisana jest mocniej niż była w PZPR wiec samorząd traktowany jest i był pogardliwie i przez ostatnie 8 lat mniej lub bardziej aktywnie zwalczany. Najistotniejszym elementem był nowy system podatkowy nazywany Polskim Ładem odbierający wielkim miastom dużą część pieniędzy, która następnie uznaniowo transferowana była do sprzyjających PiSowi samorządów wg. zasady dziel i rządź.

Pięć lat temu apogeum braku pomysłu na samorządy nastąpiło, kiedy do walki o prezydenturę Warszawy wyznaczony został nie dość, że kandydat z poza miasta to jeszcze spoza właściwego PiSu. Patryk, Jaki ziobrysta skierowany na odcinek warszawski, aby utrzymać w ryzach PiSowskie koterie i nie wzmocnić rywali Prezesa wywiązał się tak jak należało się spodziewać, czyli poległ z kretesem. W słabym zresztą stylu. Wydawało się, że gorzej nie można. Ale przyszedł rok 2024 i Prezes powiedział „potrzymajcie mi piwo”.

Prezes trzeba przyznać nie ulega pokusie stereotypowego potraktowania wyborów. Na przykład dotychczasowi prezydenci (ci pochodzący z bezpośredniego wyboru doprecyzujmy) byli warszawiakami z urodzenia. Ot obiegowa opinia, że ludzie nie przepadają za „spadochroniarzami” zwłaszcza na lokalnych stołkach. Zdarzają się, co prawda okazjonalne biedroniady, ale to jednak raczej wyjątki niż reguła. Ale prezes nie jest od takiego myślenia stereotypami. Ot ma młodego i ambitnego ex wojewodę to, czemu nie. A że chłop z Łodzi? To prawie Warszawa. Na pewno bliżej niż Opole.

I można oczywiście stwierdzić, że w postępowej stolicy PiS nie ma szans, ale tu prezydenturę zdobył Lech Kaczyński a niejaki Sasin uzyskiwał poparcie blisko ćwierć miliona! wyborców. To ostatnie zresztą niezbyt dobrze o samych Warszawiakach świadczy. Ale Sasin przy wszystkich swoich wadach przynajmniej ze stolicy pochodzi. Oczywiście takie podejście wynika z nomenklaturowych zwyczajów głęboko osadzonych w kulturze organizacyjnej PiS. Od pracy w terenie istotniejsza jest praca z Prezesem i jego otoczeniem. I żadne schodzone na spotkaniach z wyborcami buty nie zastąpią brązowego noska będącego rezultatem bliskiej zażyłości z partyjną wierchuszką. W tej sytuacji nie ma się, co dziwić, że dla wielu samorządowców decyzja o związaniu się z PiSem była ostatnią w ich politycznej karierze. Pozostaje liczyć, że krwi Trzaskowskiemu w stolicy napsuje jakiś niespodziewany kandydat z obrębu rządzącej koalicji. Pada nazwisko Pani Biejat, ale mimo warszawskiego pochodzenia polityczka (chyba tak się teraz mówi?) może śmiało stawać w intelektualne szranki z PiSowskim kandydatem. Oboje po mało realnym zwycięstwie uczyniliby z ratusza ekspozyturę własnych politycznych imaginacji i ewentualną trampolinę do tej ważniejszej prezydentury.

A z zupełnie innej beczki działania rozpoczęły nieco zapomniane środowiska poputników PiSowskich. Pierwszy niejaki Meller rozpoczął robienie na YT drugiego TVNu, z którego go wy… znaczy się odszedł szukać nowych wyzwań. To już druga próba, bo pierwsza zakończyła się finansową klapą. Meller poza byciem synem porządnego człowieka i epizodem, jako naczelny „Playboya” dał się poznać przede wszystkim, jako niestrudzony poszukiwacz pozytywów w PiSie i jeden z początkowych apologetów Dudy na stanowisku prezydenckim. Dumnie zresztą noszący tytuł symetrysty.

Drugi przypadek jest ciekawszy. Bo niejaki Stanowski pono jakaś internetowa osobowość, który coś tam produkował o sporcie, (co tłumaczy, dlaczego mimo ekstremalnej internetowej popularności pozostaje dla mnie anonimowy) pokłóciwszy się z dotychczasowymi kolegami od sportu postanowił zmienić branże i zająć się czymś dziennikarskopodobnym. Zebrał trochę ludzi z YT i okolic posiadających tzw. zasięgi w tym takich tytanów analizy jak (jeszcze) dr Bartosiak i zaczął produkować kontent. Co niewiele by mnie obchodziło gdyby nie to, że razem z niejakim Mazurkiem, (który to zasłynął przede wszystkim umiejętnością sproszenia na własną imprezę urodzinową wszystkich polityków lubiących wódę, która to miłość okazała się wysoce ponadpartyjna) przepytali dołującego Prezydenta Dudę. Wywiad jak wywiad pytania ewidentnie uzgodnione, docisku żadnego, ale przynajmniej nasz wódz nie walnął nic ekstremalnie memicznego (przynajmniej nie w tych 2 minutach, które obejrzałem zanim zatrucie wazeliną wydelegowało mnie do łazienki).  Ale wystarczyło, aby z tego na name’a na S zrobić potencjalnego kandydata do prezydentury. Trochę się człowiek boi, że może odegrać rolę Kukiza, który głosy durni dowiózł Dudzie na tacy. Ale z drugiej strony przykład ex generała Andrzejczaka wskazuje, że kandydatem na prezydenta zostaje każdy, kto potrafi sklecić dwa zdania i się przedstawić. Niska poprzeczka.

P.s. nie mam pewności czy powinno po polsku stosować się formę poputnik czy z rosyjska poputchnik ale zainteresowanych tym o co chodzi odsyłam do hasła fellow traveller w angielskiej Wikipedii.